Wałbrzych to nie Syberia

Jolanta Kowalska: Ukończył pan Wydział Lalkarski wrocławskiej  PWST. Znalazł się tam pan z wyboru czy dlatego, że nie udało się dostać  na Wydział Aktorski?
Zbigniew Prażmowski: Zdawałem  do Krakowa i się nie udało, dlatego „na przeczekanie” postanowiłem  dostać się na lalki do Wrocławia. Tam jednak również znalazłem się „pod  kreską”. Musiałem więc odczekać rok, ale podczas egzaminów poznałem tylu  wspaniałych ludzi i tak pokochałem tę szkołę, że potem znów zdawałem na  Wydział Lalkarski. Za drugim razem się udało. Można więc powiedzieć, że  wybrałem te studia świadomie, choć wówczas nie miałem jeszcze pojęcia, o  co chodzi z tym lalkarstwem. Na pierwszym roku bardzo nie lubiłem formy  i o mały włos nie zostałem wyrzucony ze szkoły. Na drugim roku byłem  już objawieniem, udało mi się przekonać do siebie profesorów, sam też  przekonałem się do lalek. Poczułem formę, bardzo dobrze grało mi się  kukłą i marionetką, udało mi się zrobić bardzo dobry egzamin z pacynki.  Pani profesor Proszkowska powiedziała, że to był jeden z lepszych  egzaminów pacynkowych, jakie widziała. Potrafiłem też wykorzystać swoją  charakterystyczność, zacząłem świadomie używać swojego ciała. Potem były  dyplomy: Salome, zrealizowany z ekipą z praskiej DAMU pod opieką artystyczna Josefa Krofty, i The Fantasticks Jana Szurmieja. Tak naprawdę to on nauczył mnie zawodowego teatru w  ciągu kilku miesięcy, podczas których byłem jego asystentem. Był to  spektakl muzyczny z użyciem masek, w którym było sporo ruchu i śpiewu.  Uświadomiłem sobie wówczas, że teatr lalek to nie tylko lalki, ale  również szeroko pojęta estetyka formy. 
Jednak jeszcze  przed dziesięcioma laty, czyli wtedy, gdy robił pan dyplom, teatr lalek  tkwił w getcie, którym mało kto się interesował. Mało komu też  przychodziło do głowy, że może to być teatr artystyczny, nie usługowy.  Nie miał pan żadnych rozczarowań po opuszczeniu murów uczelni?
Zaraz  po szkole uzyskałem angaż w Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu. Trochę  zniechęciło mnie to, co tam grano. Pomyślałem, że czegoś takiego nie  chciałbym robić. Jednak w momencie, w którym tam przyjechałem, coś  zaczynało się zmieniać. Starsza część zespołu właśnie odchodziła na  emeryturę, a nowy kierownik artystyczny, którym był wówczas Konrad  Kujawski, chciał zatrudnić młodych ludzi. Konrad zobaczył nasz dyplom The Fantastics i zaprosił mnie do współpracy. Po trzech miesiącach dyrektor Jerzy  Karmiński zaproponował mi etat kierownika artystycznego. Musiałem wziąć  się do roboty i szybko napisać pracę magisterską, co zajęło mi  ostatecznie około miesiąca. Jej tematem były prace reżyserskie Bogusława  Kierca w wałbrzyskim teatrze lalek, mogłem więc przy okazji pogłębić  wiedzę o historii tej sceny. Od początku chciałem ten teatr trochę  zmieniać. Dużym sukcesem było sprowadzenie do Wałbrzycha Petra Nosalka.  Na początku nikt nie wierzył, że to będzie możliwe, ale namawiałem go  przez rok, podczas spotkań na różnych festiwalach, aż w końcu się  zgodził i zrobił u nas Królową śniegu. Pojawiła się też Mariola Ordak, która zrealizowała prapremierę Szklanej Góry Bogumiły Rzymskiej, Lech Chojnacki ze spektaklem Och, Emil i Konrad Dworakowski z Calineczką.  Zacząłem zapraszać młodych, ciekawych reżyserów, którzy myśleli już  zupełnie inaczej o teatrze dla dzieci, nawet jeśli brali na warsztat  teksty klasyczne. 
Trafił pan do teatru, o którym  niewiele się słyszało. Scena miała za sobą kilkunastoletni okres  wegetacji i trudnej walki o przetrwanie. Na czym pan budował swoją wiarę  w to, że da się tam coś zrobić? To, że się pojawił człowiek z  pomysłami, nie gwarantowało jeszcze sukcesu. 
Jako  kierownik artystyczny niewiele miałem do powiedzenia w kwestiach  finansowych. Mój poprzednik zarządzał teatrem z różnym skutkiem, ale  udało mu się go wyremontować. Powstały też nowe pracownie plastyczne,  ludzie otrzymali wreszcie godziwe warunki do pracy. Było to dużym  wysiłkiem finansowym dla budżetu tej instytucji. Przejąłem więc teatr  odgruzowany, ale mocno zadłużony i z najniższą dotacją w Polsce. Organem  zarządzającym sceną było starostwo powiatowe, co nie dawało wielkiej  nadziei na poprawę sytuacji. Po kilku sezonach starosta podziękował  dyrektorowi Karmińskiemu i złożył propozycję objęcia tej funkcji do  czasu rozstrzygnięcia konkursu mnie. Konkurs ten wygrałem, ale odnosiłem  wrażenie, że pan starosta chciał moimi rękami zniszczyć teatr.  Otrzymaliśmy dotację w wysokości 800 tysięcy złotych. Przy takim  budżecie można było myśleć co najwyżej o przetrwaniu, a nie o planach  artystycznych. Próbowałem wówczas skupić wokół siebie ekipę młodych  aktorów, którzy zgodzili się pomóc mi w ratowaniu teatru, mimo że  zarobki, jakie mogłem im zaoferować, były katastrofalne. Otrzymywali po  900 zł podstawy i po 40 zł za spektakl. Starałem się łatać dziury w  budżecie większą liczbą granych spektakli. Przyjmowaliśmy zlecenia z  innych miast, jeździliśmy po festiwalach. My nie mamy w budżecie  pieniędzy na tzw. eksploatację – u mnie każdy zagrany spektakl musi się  bilansować z wpływów biletowych. Nie mogę do tego dokładać, musiałem  więc grać to, co miało szansę się sprzedać. Zarzucano mi wówczas, że  robię z teatru Polsat, bo zacząłem wystawiać bajki w rodzaju Jasia i Małgosi czy Królewny Śnieżki. Musieliśmy jednak zarabiać pieniądze, a szkoły i inne grupy zorganizowane nie chciały słyszeć o innym repertuarze. 
Lata,  o których mówimy, były okresem szczytowej renomy Teatru Dramatycznego w  Wałbrzychu. Nie czerpał pan stamtąd żadnych inspiracji?
Spoglądałem  raczej z zazdrością, że mogą sobie na tyle pozwolić, choć – jak wiadomo  – ich sytuacja finansowa też pozostawiała wiele do życzenia. Teatr  Dramatyczny miał jednak – dzięki zabiegom pani dyrektor Marosz –  efektywniejsze wsparcie ze strony miasta i władz marszałkowskich.  Starostwu na teatrze dla dzieci po prostu nie zależało. Próbowałem wtedy  odwoływać się do opinii publicznej, apelowałem o pomoc w mediach,  zwracałem się też do przedstawicieli miejscowego biznesu, żeby ktoś  kupił nasz Dom Aktora. To była ruina, nie było nas stać na remont tego  obiektu. Udało mi się to wreszcie sprzedać, mogłem spłacić ponad 300  tysięcy długu mojego poprzednika, a za resztę pieniędzy zrobiłem małą  scenę. Przed trzema laty nasz teatr przejęło miasto, dzięki czemu mogłem  sobie pozwolić na kolejne inwestycje: udało się zrobić nową elewację,  ocieplić budynek i wymienić fotele. Liczę jeszcze na to, że uda się  przekonać władze miejskie do zwiększenia dotacji podstawowej, by teatr  miał większe środki na produkcję spektakli.
Wałbrzych był miastem dotkniętym dużym bezrobociem. Dostosowywał pan ceny biletów do zasobności kieszeni mieszkańców?
Gdy  obejmowałem ten teatr, bilety dla widzów indywidualnych były po 9 zł, a  dla grup – po 8. Namawiałem dyrektora Karmińskiego, żeby podniósł te  ceny, bo nie dało się prowadzić teatru przy takich wpływach. Ponadto  niemal w każdą niedzielę istniało ryzyko odwołania spektaklu. Czasem  grywaliśmy dla piętnastu-dwudziestu osób. Było to więc nieopłacalne, bo  koszty eksploatacji spektaklu przekraczały dochód z kasy. Z biegiem  czasu zaczęło się to zmieniać. W tej chwili bilety kosztują 18 zł dla  dorosłych i 16 dla dzieci. Grupy zorganizowane płaca po 13 zł. Mamy też  znacznie lepszą frekwencję, średnia roczna wynosi 132 miejsca na 160  foteli. Realizujemy trzy-cztery premiery rocznie dla około 40 tys.  widzów. 
Gdy został pan dyrektorem, przestał pan grać. Nie korciło pana przynajmniej, żeby sobie poreżyserować?
Jako  dyrektor nie miałem czasu na granie, ale też nie miałem zgody, by sam  ze sobą podpisywać umowy. Od pewnego momentu jednak bardziej czułem się  menedżerem instytucji kultury. Starałem się natomiast dbać o zespół, by  aktorzy mieli możliwość pracy z ciekawymi reżyserami. Bardzo walczyłem o  ten teatr i stałem się w końcu lokalnym patriotą. Starałem się, by  teatr jeździł na festiwale, czasem trzeba było do tych wyjazdów  dopłacać, więc musiałem szukać sponsorów. Na jubileusz 65-lecia udało mi  się, jeżdżąc po różnych firmach, zebrać 20 tysięcy złotych na produkcję  Balladyny w reżyserii Marioli Ordak. Była to gehenna, skutkiem  tej kwesty były dziesiątki sponsorskich logotypów na plakatach, ale  miałem satysfakcję, że się udało. Przełom nastąpił jakieś trzy lata  temu, gdy naszą pracę zaczęli dostrzegać inni ludzie. Spektakl Joanny  Gerigk Le Filo Fable zakwalifikował się do Ogólnopolskiego  Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, a Bartłomiej  Miernik uznał go za najlepszy spektakl dla dzieci w roku 2012.  
Publiczność od razu zaakceptowała ten repertuar? 
Na  początku ludzie przychodzili po prostu na kukiełki. Milowym krokiem  były zorganizowane przez nas warsztaty dla nauczycieli. Uczestniczyło w  nich 120 osób. W ten sposób znaleźliśmy wśród nich przyjaciół. Zmienił  się stosunek do teatru – zaczęto się nim interesować.  Zintensyfikowaliśmy też działania marketingowe: zaczęliśmy wychodzić do  ludzi, robić happeningi w galeriach, rozdawać ulotki i zaproszenia.  Organizowaliśmy również zajęcia warsztatowe dla dzieci i młodzieży.  Skutki tej pracy są zauważalne: w tej chwili najlepiej sprzedaje się  najnowsza dramaturgia: Le Filo Fable, Władca skarpetek Jacka Timingeriu czy Królestwo Koralowej Rafy Marty  Guśniowskiej. Jakość naszych przedstawień potwierdzają sukcesy w  konkursach i na festiwalach – to również jest czynnik motywujący  publiczność. Nasz teatr stał się miejscem, w którym wypada się pokazać. 
Człowiekiem,  który na długo przed panem próbował w Wałbrzychu walczyć z wiatrakami,  był Bogusław Kierc, sprawujący kierownictwo artystyczne teatru w latach  80. Miał pan okazję poznać jego ówczesny program jako autor pracy  magisterskiej na ten temat. Czy jego koncepcja, by w teatrze dla dzieci  wystawiać wielką literaturę romantyczną, sprawdziłaby się dzisiaj?
Uwielbiam  profesora Kierca jako pedagoga i artystę, ale po przeanalizowaniu jego  dokonań wałbrzyskich mogę powiedzieć, że te ambitne projekty cieszyły  się nikłym powodzeniem. Na przykład adaptację Zwierzoczłekoupiora Konwickiego zagrano około czterech razy. Publiczności nie zjednały nawet Dziady czy Balladyna.  Myślę, że Bogusław Kierc pojawił się o trzydzieści lat za wcześnie w  tym teatrze. Dopiero dziś widownia jest przygotowana do trudniejszego  repertuaru, co widać na naszych spektaklach. 
Publiczność nie dopomina się baśniowej klasyki?
Staramy  się ją od czasu do czasu pokazywać w świeżym ujęciu. Chcemy też  wprowadzać na scenę lalki, bo mało ich jest we współczesnym teatrze.
Dlaczego?
Reżyserzy  się ich boją i nie zawsze rozumieją. Są też względy ekonomiczne. Mojego  teatru nie stać na bogate inscenizacje lalkowe, bo nie mamy pracowni, w  których można by je wyprodukować. Nie ma już u nas konstruktorów lalek.  Jeśli chciałbym zrobić spektakl marionetkowy, musiałbym wydać na jego  realizację czwartą część rocznego budżetu. Koszt jednej lalki wynosi  około 10 tysięcy zł. Teatry produkują scenografię nawet za 100 tysięcy,  ja mogę wydać od dwóch do pięciu. Wprawdzie mamy teraz wyższą dotację w  kwocie milion sto tysięcy złotych, nie jest to jednak suma, która  pozwalałaby na szaleństwa. Mogę sobie pozwolić na zatrudnienie  trzydziestu pracowników i staram się robić z tym niewielkim zespołem  wszystko, co możliwe, by utrzymać jak najwyższy poziom artystyczny. 
Pomówmy  wobec tego o pana wizji teatru. Od kilku lat konsekwentnie stawia pan  na nową dramaturgię dla dzieci. Wymyślił pan Festiwal Małych Prapremier,  organizuje pan również czytania nowych polskich sztuk dla dzieci i  młodzieży. W którym momencie zorientował się pan, że można już odejść od  „polsatyzacji” repertuaru i zaryzykować teksty współczesne?
Początkowe doświadczenia rzeczywiście nie były zachęcające. Na dwie pierwsze premiery, w których brałem udział – Bajkę o szczęściu Izabeli Degórskiej i Baśń o rycerzu bez konia Marty Guśniowskiej – nikt nie chciał przychodzić. Pomyślałem wtedy, że  może jeszcze na to nie czas. Potem Mariola Ordak zrobiła świetną,  prapremierową Szklaną Górę Bogumiły Rzymowskiej, która też  niestety przeszła bez echa. Chcieliśmy pokazywać ją na festiwalach, co  nie było proste. Szefowa jednego z festiwali powiedziała mi wówczas, że  jako młody człowiek muszę płacić frycowe, co zresztą robię do dziś (śmiech).  Kilka lat temu zostałem zaproszony przez Centrum Sztuki Dziecka na  warsztaty dramaturgiczne do Obrzycka. Jest tam taki zwyczaj, że aranżuje  się spotkania młodych autorów z dyrektorami teatrów. Powiedziałem im  wówczas, dlaczego nie wystawiam nowych tekstów. Powodem była bariera  finansowa i brak gotowości do negocjacji. Jest oczywiste, że oni bronią  swoich interesów, ale mnie nie było stać na to, by zapłacić autorowi  parę tysięcy złotych. Chciałem też mieć możliwość negocjacji stawek  tantiemowych, na co autorzy nie chcieli się zgadzać. Trochę się  posprzeczaliśmy, ale ostatecznie obie strony zadeklarowały gotowość do  kompromisu. Ze swojej strony obiecałem, że zrobię wszystko, by nowe  teksty ujrzały światło sceny. Niedługo po tych warsztatach Malina  Prześluga napisała dla nas adaptację własnej książeczki – Bajkę o rozczarowanym Rumaku Romualdzie,  którą wyreżyserował Lech Chojnacki. Zauroczenie nowymi tekstami  zaowocowało wkrótce festiwalem. Przez wiele lat marzyłem o takiej  imprezie w moim teatrze i szukałem oryginalnej formuły, która nie  kopiowałaby żadnego z istniejących już projektów. Pomyślałem, że jest w  Bydgoszczy festiwal prapremier, ale lalkarzy się tam nie dopuszcza,  dlaczego więc nasze środowisko nie mogłoby mieć analogicznej imprezy?  Zrobiłem więc pierwszy Festiwal Małych Prapremier, po którym poszła w  Wałbrzychu fama, że na te nowe sztuki warto przychodzić. Od tamtej pory  te spektakle świetnie się nam sprzedają. Nastąpił jakiś przełom w  ludziach, może również dlatego, że o sukcesie takich spektakli jak Le Filo Fable czy Władca skarpetek mogli poczytać w gazetach. Młodzi autorzy potrafią ciekawie komentować  naszą rzeczywistość i świetnie trafiają do młodej widowni. Po tych  spektaklach naprawdę jest o czym z dziećmi rozmawiać, po klasycznym Czerwonym Kapturku – już nie bardzo. Choć oczywiście sztandarowe tytuły z klasyki co jakiś  czas trzeba odświeżać, nadając im jednak nowoczesną formę. Chcę mieszać  lalki z kostiumem, tańcem i muzyką. Jarosław Staniek zrobił u nas Księgę dżungli, która była fantastycznym przykładem teatru tańca z użyciem masek i  lalek. Stawiam również na młodych reżyserów. U mnie debiutowali Joanna  Gerigk, Przemysław Jaszczak, Jacek Timingeriu i Martyna Majewska.  Wyłapuję więc ze szkoły zdolnych absolwentów, którzy mogą zrobić u mnie  dyplomy i inscenizowane czytania. Podczas tych czytań możemy też  przetestować nowe sztuki. Niektóre z nich powstają na moje zamówienie –  taka właśnie jest geneza Iwony, księżniczki z Burbona Magdy Fertacz. 
Ten tekst jednak ostatecznie pan odrzucił.
Tak,  odrzuciłem. Uważałem, że to sztuka trochę za mocna jak na teatr lalek.  Było tam trochę przekleństw i rzeczy obscenicznych, a ja chciałem  kierować to czytanie do widzów w granicach 12-13 lat. Takie rzeczy robi  Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, więc nie muszę go w tym zastępować. Oni  zagospodarowują publiczność licealną, my musimy znaleźć ofertę dla  gimnazjalistów.
Młodzi autorzy i debiutujący reżyserzy – nie mnoży pan ryzyka?
Chciałbym  promować młodych ludzi, żeby mieli się gdzie pokazać i sprawdzić.  Oczywiście, że jest to pewne obciążenie dla moich aktorów, którzy muszą  być cierpliwi wobec początkujących reżyserów, nierzadko zresztą po  prostu uczą ich pracy w zawodowym teatrze. Praca z debiutantami wymaga  też większego zaangażowania ode mnie. Ten teatr nie jest przecież  laboratorium, w którym przeprowadza się eksperymenty artystyczne.  Przedstawienia, jakie produkujemy, muszą nadawać się do grania.
Zdarza się, że ingeruje pan w pracę debiutantów?
Czasem  tak. Zdarza się to nie tylko wobec debiutantów. Jako producent  spektaklu, który dysponuje publicznymi pieniędzmi, czuję się  odpowiedzialny za jego jakość. Nie mogę sobie pozwolić na premierę,  którą trzeba będzie wyrzucić do kosza. Nie próbuję jednak wywierać  nacisku na młodych twórców, staram się raczej z nimi rozmawiać i  doradzać. Debiutantami trzeba się opiekować, a czasem nawet ich  poprowadzić, dlatego zdarza się, że podczas prób proszę o konsultację  profesorów ze szkoły teatralnej, którzy mogą coś sensownego doradzić.
Czy w nowej dramaturgii dla dzieci pojawiają się teksty pisane ze świadomością formy lalkowej?
Malina  Prześluga pisze teksty, w których postacie są zamierzone jako pewna  forma, ale tę formę może zrealizować zarówno żywy aktor, jak i lalka.  Dramaturdzy zostawiają wolną rękę realizatorom, w jaki sposób wykreować  zapisany w tekście świat. Teatr formy staje się jednak ostatnio bardzo  modny i ten rodzaj myślenia odzwierciedla się również w tekstach.
Czy  nowe teksty dla dzieci otwierają też nowe możliwości dla aktorów? Przez  dłuższy czas pokutował stereotyp, że aktorstwo lalkowe grzeszy  infantylizmem.
Nie widuję infantylnego aktorstwa w  teatrach dla dzieci. Częściej zdarza się to w teatrach dramatycznych,  kiedy wystawiają bajki. Aktorzy dramatu nie są przygotowani do dialogu z  dzieckiem. Nas już w szkole przygotowuje się do tego, by najmłodszych  widzów traktować poważnie i niczego nie udawać. Dziecko zresztą  natychmiast wyczuwa kłamstwo na scenie. 
Miasto Wałbrzych  panu wystarcza? Widziałam pana kiedyś w miejscowym klubie jazzowym, ale  to jedno z nielicznych miejsc, w których można spędzić czas wieczorem. 
Stworzyliśmy  sobie tutaj własną enklawę towarzyską. Spotykamy się, jeździmy na  wspólne wyprawy, chodzimy na wycieczki. Brakuje nam oczywiście takich  miejsc, w których integrowałoby się środowisko, ale to wkrótce ma się  zmienić, bo prezydent miasta zapowiedział akcję osiedlania w śródmieściu  młodych artystów, którzy otrzymają tam mieszkania. Ja chciałbym, żeby  do naszego teatru zaglądali ludzie z Polski. Wałbrzych już uwierzył w  to, że ma dobry teatr dla dzieci, pora, żeby ta świadomość dotarła do  ludzi w całym kraju. Niektórym wciąż się wydaje, że teatr lalek, w  dodatku w takim Wałbrzychu, to coś takiego, jak wyjazd na Syberię.  Prezydent Robert Biedroń powiedział, że marzy mu się w Słupsku taki  teatr, jak w Legnicy czy Wałbrzychu. Zapewne chodziło mu o Teatr  Dramatyczny, ale mamy poczucie, że w coraz większym stopniu również my  jesteśmy częścią tej wałbrzyskiej marki.
15-06-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5










