Bez powrotu
Tęsknię za domem, reż. Radosław B. Maciąg, Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu
n.jpeg)
fot. Natalia Kabanow, Bogdan Karczewski
Tęsknię za domem Radosława B. Maciąga wpisuje się w coraz mocniej obecny w głównym teatralnym obiegu nurt teatru psychologicznego. Inscenizacja własnego tekstu wyróżnionego Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną, jest realistyczną opowieścią o rozpaczliwych wysiłkach posklejania solidnie naderwanych rodzinnych więzi.
W latach osiemdziesiątych podobne narracje budował w kinie Marek Koterski, w dwutysięcznych robił to na ekranie i na scenie Przemysław Wojcieszek, kierując uwagę widzów na to, co dzieje się poza głównym nurtem wielkomiejskiego życia, na prowincji, na którą wysyłał postaci ze swoich filmów i spektakli z przekonaniem, że życie bynajmniej nie jest gdzie indziej. Nieodmiennie widmo fiaska zdawało się wisieć od samego początku nad bohaterami tych opowieści, a mimo to nie przestawaliśmy im sekundować aż do finału.
W miejscu akcji Tęsknię… możemy się domyślać Radomia albo pobliskich Pionek, skąd kilkanaście lat wcześniej wyjechał Maciąg – historia opowiadana ze sceny ma autobiograficzny charakter. Ale tak naprawdę moglibyśmy w to miejsce podstawić każde inne miasto i miasteczko, większe lub mniejsze, bo nie w skali tkwi tu źródło kluczowego konfliktu. Nie dotyczy on też szeroko rozumianej prowincji, jaką zostawił za sobą bohater, wyjeżdżając do stolicy, skąd wraca po dłuższej przerwie. Kluczowe jest to, co dzieje się w czterech ścianach, wśród członków rodziny, a nie w zewnętrznym środowisku. Nie o mury chodzi, ale o tych, którzy w nich żyją, próbując powstrzymać rozpad trzymających dom w ryzach relacji, stałość tej budowanej przez lata i – wydawałoby się – solidnie osadzonej w gruncie konstrukcji.
Przy czym nie jest tak, że tytułowy dom oznacza całkowicie dowolną przestrzeń i dowolną rodzinę. Uniwersalność tej opowieści ma bardzo konkretnie wytyczone granice. Istotne znaczenie dla nadziei i porażek bohaterów mają tu ich robotnicze korzenie, określające horyzont aspiracji. Horyzont skromny, trzeba dodać, bo wyznaczony granicami miasta i możliwościami, jakie może im zaoferować, a oferuje ich niewiele. To, co może wydawać się ograniczeniem, jest też zakorzenieniem – sprawia, że dom uparcie tkwi w miejscu, stając się istotnym punktem odniesienia dla głównego bohatera, który jako jedyny go porzucił i z którego perspektywy śledzimy rozwój wydarzeń. Ten robotniczy korzeń Maciąg zapisuje w języku, jakim posługują się jego postaci – szarpanym, wypełnionym prostymi, sprowadzonymi do niezbędnych słów komunikatami. „Lepiej nie mów nic, jak masz mówić głupio” – zdanie wypowiedziane przez Matkę można potraktować jak zasadę organizującą tę odmianę polszczyzny.
Maciej (Filip Łannik) kilka lat wcześniej wyprowadził się z domu – wyjechał na studia do Warszawy, a teraz zaczyna artystyczną karierę. Ma przed sobą pierwszy wernisaż, dlatego pilno mu wsiąść w powrotny pociąg do stolicy. Bliscy niespecjalnie interesują się jego sukcesem. Mogliby utyskiwać, że wpadł jak po ogień, ale gryzą się w język, bo to nienajlepszy czas na awantury – ojciec, który właśnie wyszedł ze szpitala po próbie samobójczej, ma świętować urodziny. Sytuacja jest kryzysowa, ale w rodzinie obowiązuje strategia, którą można w skrócie określić hasłem „o czym się nie mówi, tego nie ma” i wszyscy wierzą w to zaklinanie rzeczywistości. Więc szykowana jest biesiada pod napięciem, tym bardziej że nie wiadomo, czy tato dotrwa do niej trzeźwy. Do stołu siadają wszyscy: oprócz Maćka i ojca (Piotr Kondrat), Matka (Izabela Brejtkop), Babcia z zaawansowaną demencją (Iwona Pieniążek), brat Sylwek (Mateusz Paluch) i jego ciężarna żona (Natalia Samojlik), niespecjalnie przez teściową poważana – najczęściej milczy jak zaklęta, a jak już się odezwie, to nie na temat i nie w porę. Poza Maćkiem wszyscy nastawiają się wyłącznie na to, żeby przetrwać ten wieczór bez awantur. Tylko on ma misję – skończyć z zamiataniem problemów pod dywan. W zamian proponuje szczerą, otwartą rozmowę na temat tego, co ostatnio wydarzyło się w domu. Cały kłopot w tym, że nikt, z nim samym na czele, nie jest na nią gotowy. W dodatku jego interwencja uwalnia to, co kryje się pod powierzchnią – skrywane pretensje, kompleksy, wyrzuty sumienia, ale też rozczarowanie własnym życiem i żal do losu. Nacięty wrzód nie będzie się z wolna sączył, oczyszczając ranę – zamiast tego nastąpi eksplozja, która po raz kolejny wywróci życie domowników do góry nogami.
Dominika Nikiel, autorka scenografii i kostiumów do spektaklu, idąc w ślad za didaskaliami, postawiła na realizm i intrygującą metaforę zarazem – zaprojektowana przez nią przestrzeń pieczołowicie odtwarza wystrój jednego z tych mieszkań, które każdy z nas gdzieś, kiedyś widział. Wnętrze, które przez lata nie było remontowane, a jedynie obrastało jak warstwami świadectwami mijających epok – a zatem firanki, ściany malowane we wzór z malarskiego wałka, boazeria, meblościanka i wiekowa, przykryta starannie narzutą kanapa, a na deser oleodruk ze świętą rodziną. Wydawałoby się, że tylko kalendarz zawieszony przy wejściu do kuchni przypomina, że jesteśmy tu i teraz. Ten wnętrzarski wintydż ma szeroki zakres – meble z lat 70. i 80. stoją obok lampy i sprzętu muzycznego młodszych o kolejne dekady. Orchidea w doniczce mogła zaledwie wczoraj przywędrować z marketu, podobnie jak papierowe litery układające się w „Happy Birthday” w kolorach tęczy, wiszące nad biesiadnym stołem.
Dla takiego rodzaju opowieści naturalnym medium wydaje się raczej kino niż teatr – oko kamery zdecydowanie skuteczniej wyłapuje, a montażysta skleja w całość szczegóły składające się na realistyczny pejzaż. W scenicznym wymiarze najważniejszym filarem tej opowieści, poza samym tekstem, są aktorskie kreacje. Najciekawsze są dwie role kobiece zbudowane na jawnych kontrastach – Mamy Izabeli Brejtkop i Babci Iwony Pieniążek. Pierwsza zagaduje, zakrzykuje rzeczywistość, jakby w obawie przed pustką, w której będzie zmuszona skonfrontować się w realnym obrazem samej siebie, swojej relacji z bliskimi, ze strachem o przyszłość i rozczarowaniem życiem, jakie prowadzi. I mimo że jej tyrady budzą śmiech na widowni, to aktorka subtelnie, ale w czytelny sposób podbija je rozpaczą i lękiem. Babcia Pieniążek też ucieka – w milczenie, w odcięcie, w starcze otępienie. Aktorka w tym gęstym od emocji spektaklu znajduje dla siebie całkiem sporo przestrzeni, którą wypełnia za pomocą drobnych gestów, budując własne, alternatywne światy, w ramach których się porusza. Na pozór wydaje się całkowicie odseparowana od tego, co się wokół niej dzieje, pochłonięta wycieczkami w rozmaite zakamarki pamięci, z perspektywy których nie poznaje już bliskich, ale potrafi nieoczekiwanie wynurzyć się na powierzchnię, zaskakująco trafnie puentując kluczowe dla fabuły sytuacje. Czekałam na podobny suspens u ciężarnej Elki (Natalia Samojlik), która w tej opowieści ma status milczącej uparcie „księżniczki Burgunda”, niestety cud się nie zdarzył. Skutecznie (i subtelnie, co ważne, bo łatwo było w takiej roli osunąć się w pijacką groteskę) Piotr Kondrat prowadzi rolę Taty, takiego taty, który potrafi być zarazem i utrapieniem, i czarodziejem, który nawet osuwając się w depresję wciąż ma spore zapasy wdzięku, do których potrafi sięgać w potrzebie, uwodząc i oszukując bliskich. Jest jeszcze brat – i Paluch, i Maciąg łapią go w tym szczególnym życiowym momencie, kiedy już przestaje się mocować z rzeczywistością, uznając, że lepiej będzie dla wszystkich, jeśli popłynie z jej nurtem. I wreszcie odtwórca głównej roli – Łannik buduje postać Macieja, który jako jedyny jest gościem w rodzinnym domu, jest swój i obcy zarazem. Ta pozycja daje mu złudzenie dystansu, które zaprowadzi go na manowce, co przeczuwamy, widząc, jak od samego początku zżerają go nerwy. Łannik buduje tę rolę z nieustannego napięcia – jego bohater wydaje się wiecznie skrępowany, próbuje ukryć buzujące emocje przed bliskimi, ale nieustannie jest krok od eksplozji. Zarazem w kluczowej scenie rozmowy z ojcem duka jak uczniak wywołany do tablicy – jakby lata dojrzewania, studia i całe to warszawskie życie, które za sobą zostawił wyparowały, nie pozostawiając najmniejszego śladu. Tłumiony gniew odciska się w ciele aktora, ale nie przynosi rozładowania, a jedynie kolejne rozczarowanie i kolejną falę narastającej wściekłości. W tej roli zabrakło mi momentu spadku napięcia, poluzowania mięśni, odsłonięcia tego, co się pod nimi kryje. A wydaje się, że była na to przestrzeń – w scenach z matką, ojcem, czy z otępiałą babcią, wobec której Maciek okazuje się całkowicie bezradny i wystraszony.
Maciąg umiejętnie równoważy powagę komizmem, balansuje między rodzinnym dramatem a satyrą, a chociaż część scen budzi salwy śmiechu na widowni, to pomiędzy nimi zapada pełna napięcia cisza. Jest też bezlitosny – w tej rodzinnej tragedii nikt nie jest bez winy, nie wyłączając głównego bohatera, alter ego autora – powrót Maćka do domu motywowany misją naprawy świata, niebezpiecznie łaskocze mu ego, sprawia, że przyjmuje na siebie rolę zbawcy, choć tak naprawdę nikogo nie potrafi ocalić. Chcąc nie chcąc przybiera irytujące, wyższościowe tony (warto sięgnąć po tekst dramatu Maciąga, gdzie autor, odnosząc się do współczesnej kultury terapii, diagnozuje swoje postaci, przypisując Maćkowi zaburzenia narcystyczne), kiedy próbuje „naprostować” rodzinne sprawy. Z drugiej strony, to właśnie on doprowadza do eskalacji w finale – szczęśliwie autor pozostawia otwartą kwestię, na ile okazała się oczyszczająca, a na ile niszcząca.
<p class="text-align-right">29-05-2025</p>
Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu
Tęsknię za domem
Reżyseria: Radosław B. Maciąg
Scenografia, światło, kostiumy: Dominika Nikiel
Ruch sceniczny: Karolina Rentflejsz
Opracowanie muzyczne: Tomasz Kucharczyk
Wokal: Natalia Samojlik
Inspicjentka: Magdalena Boduła
Obsada: Izabela Brejtkop, Iwona Pieniążek, Natalia Samojlik, Piotr Kondrat, Filip Łannik, Mateusz Paluch
Prapremiera: 4.10.2024
Tęsknię za domem, reż. Radosław B. Maciąg, Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu
Oglądasz zdjęcie 4 z 5