Trochę niezborne, ale w sumie dobre i ważne

Czarna owca, biały kruk, reż. Ewa Galica, Teatr Animacji w Poznaniu

aAaAaA

fot. Maciej Zakrzewski

Czegóż tu nie ma! Jest niepełna rodzina, bez ojca (zmarłego, a nie rozwiedzionego), konflikty między zabieganą (siłą rzeczy) matką i dwiema córkami plus trudne relacje córek między sobą; ponadto: beznadzieja szkoły, problem przepracowania śmierci bliskich nam osób, niedostosowanie jednostki wybitnej i na dodatek wrażliwej do środowiska rodzinnego i szkolnego… Strasznie dużo, jak na skołataną rodzinnie, szkolnie, rozwojowo, dojrzewająco, wsobnie i ogólnospołecznie duszę nastolatki bądź nastolatka, którzy tego wszystkiego doświadczają na widowni poznańskiego Teatru Animacji. Owemu nadmiarowi ponurości dodają jeszcze grozy czarne, cmentarne kruki pokazujące się od czasu do czasu na scenie – od samego początku do samego końca.

Jak to wszystko ma przepracować nastolatek w wieku powyżej lat jedenastu, będący preferowanym przez Teatr Animacji odbiorcą spektaklu Czarna owca, biały kruk?

Sceneria ma w intencjach twórczyń przedstawienia (reżyserka Ewa Galica, scenografka Karolina Krot) prezentować, niczym w dramacie liturgicznym z epoki średniowiecza, wszystkie miejsca akcji naraz. Mamy więc stolik z krzesłami po lewej, za nim skałkę będącą czymś na kształt „świątyni dumania” dla bohaterek spektaklu – miejscem, gdzie można chwilę odetchnąć od nacisku codzienności, przemyśleć to i owo, odświeżyć umysł i emocje. Niestety, skałka jest naznaczona również wszędobylską obecnością kruków. Przed nimi się nie ukryjesz, mogą być wszędzie – wciąż złowrogo i złowieszczo. (Przyszło mi na myśl skojarzenie ich z dementorami – demonicznymi istotami z serii książek o przygodach Harry’ego Pottera; potworami siejącymi beznadzieję i wysysającymi z ludzkich dusz dobre wspomnienia i emocje).

Po prawej stronie sceny, nieco w głębi, mamy jakąś dziwną, chyba szarą (taki kolor posiada przynajmniej w oświetleniu z pierwszych scen) konstrukcję przypominającą ogromny sejf. Z biegiem akcji okaże się, że to po prostu ciasnawy pokój głównej bohaterki spektaklu – Zosi (Zuzanna Łuczak-Wiśniewska), kolejne miejsce jej bezpiecznego odosobnienia, o ile oczywiście nie wpadnie tam zaraz niczym wicher jej starsza siostra Asia (Alicja Helfojer) w poszukiwaniu kolejnej, gdzieś utkniętej rzeczy, której „natentychmiast” potrzebuje.

W pokoju znajduje się idealna powiernica Zosi w postaci… kopii szkieletu australopiteczki o imieniu Lucy – to najstarszy bodaj szkielet istoty ludzkiej, odnaleziony, opisany, skatalogowany, umieszczony w jakimś nobliwym muzeum, no i – jak widać – skopiowany w swych licznych zapewne plastikowych wersjach. Zosia dialoguje z Lucy, która w owych dialogach pełni rolę jej nastawionego polemicznie alter ego. (Kto w wieku nastoletnim nie rozmawiał z lalką, misiem, poduszką lub po prostu z kimś wyimaginowanym, widzianym „oczyma duszy”, niech powstrzyma swe złośliwe komentarze i zamilknie).

Na pierwszym planie z prawej strony mamy żywopłot, utrzymywany w pożądanym kształcie przed szkolnego ogrodnika – starszawego już nieco pana o imieniu Alek (Artur Romański). To też dziwak: rozmawia z roślinami, twierdząc, że one nie tylko coś tam czują, ale rozumieją to, co do nich mówi, a nawet mu odpowiadają w sposób znany tylko jemu. Przez długi czas jest właściwie jedynym żywym, ludzkim powiernikiem Zosi, który potrafi jej w prosty sposób wytłumaczyć istotę skomplikowanych konfliktów i problemów, pocieszyć ją, natchnąć nadzieją. Niestety, posiadając, jak to sam określa, „czarny pas w znikaniu” pewnego dnia po prostu właśnie znika w niebycie, oczywiście w towarzystwie kruków, nakładając na twarz czarną kruczą maskę. Na szczęście szybko zastępuje go nowy uczeń w klasie – Piotr (Marcin Chomicki), chłopiec wrażliwy, nieprzeciętnie inteligentny, usuwany jednak przez rodziców na margines ich zabieganego życia. Przekaz, jaki otrzymuje w ramach swej „propedeutyki życia w rodzinie” jest prosty: „Bądź, ale tak, jakby cię nie było. Po pierwsze, ucz się dobrze, po drugie, nie sprawiaj nam kłopotów, a nikomu nie stanie się krzywda”.

Zosia jest postacią jednoczącą w sobie wszystkie wątki oraz problemy poruszane w tym spektaklu – od wszelkiego typu kłopotów rodzinnych po zmaganie się ze świadomością przemijania i nieuchronności śmierci. Pierwsza scena spektaklu to złowieszczy taniec kruków, które zawłaszczają scenę w jakimś dziwnym, sobie tylko znanym rytuale. A potem czeka nas powrót zabieganej, zdyszanej mamy z pracy. Obarczona zakupowym bagażem plus torebką rodzicielka (Magdalena Dehr) nie zdąży już niczego ugotować, pozostaje znów odgrzanie jakiejś mrożonki. I tak co dzień…

Spirala powszedniego, dolegliwego, nieuchronnego absurdu rozkręca się. Do sytuacji powszechnego wzajemnego niezrozumienia w domu dochodzą groteskowe, jakże prawdziwe obrazki ze szkoły, potem totalna klapa Asi – wokalistki i basistki na szkolnym konkursie piosenki, następni śmierć Alka, rywalizacja prymuski Zosi z nowym kandydatem na prymusa Piotrem itd., itd. Spirala pnie się do góry, lecz na szczęście nie do końca: Zosia pod wpływem Piotra zaczyna rozumieć, że życie nie musi być i nie będzie idealne, zaczyna się przyglądać swej zabieganej matce okiem przychylnym, spolegliwie wspomagając ją w walce z trudną codziennością. Zaczyna też rozumieć, że w szkole nie musi już wszystkich pytań brać „na siebie”, jak w teleturniejach, i że Alek może do niej powrócić w marzeniach (to się akurat scenicznie ziszcza).

Kilka uwag, które dotyczą ważnych sygnałów przeznaczonych do trafnego odczytania przez widzów, a niezbyt, moim zdaniem, oczywistych: bardzo podobało mi się to, że obiady, zjadane pośpiesznie przez matkę z córkami przy kuchennym stole, składały się tylko i wyłącznie z… krakersów, co bezbłędnie, metaforycznie i skutecznie oddawało niedbały pośpiech owych „posiłków bardzo rodzinnych”. Śmierć Alka została w sposób nader wyraźny zaznaczona przez częściowe rozebranie żywopłotu, o który tak dbał: kruki zdejmowały poszczególne wierzchnie elementy roślinnej konstrukcji, wydobywając z niej na koniec żywopłotowy posąg kruka. Mocne!

Teraz uwaga krytyczna: reżyserka nie do końca, moim zdaniem, przemyślała formy bezpośredniego kontaktu młodych widzów z wchodzącymi z nimi w interakcję aktorkami i aktorami. Oglądałem Czarną owcę, białego kruka kilkanaście dni po premierze, w towarzystwie kilku klas złożonych z młodszych nastolatków. Scena koncertu wypadła jeszcze nieźle – młodzi ludzie wiedzą w końcu jak się w takich okolicznościach zachowywać. Gorzej było z poszukiwaniem nowego ucznia na ciemnej widowni, gdy oświetlano twarze młodocianych widzek i widzów latarkami. To było niepotrzebne. Chyba że…

No tak, ale tu dochodzimy po generalnego problemu w teatrach dla młodych widzów. Na ogół, gdy już zachęca się ich do bezpośredniej interakcji, wymaga się od nich w miarę ściśle określonych zachowań – jak tutaj w scenie koncertu. Gdy jednak ich zachowania wychodzą poza ów zaplanowany schemat, aktorzy i aktorki się gubią, bo nie potrafią improwizować w kontakcie z widzem. Dodajmy, że dzisiejsza młoda widownia, gdy się ją już zachęci do bezpośredniej współpracy, nie jest łatwa do opanowania – często bywa prześmiewcza, skłonna do zanegowania autorytetu oraz wyjątkowego statusu scenicznych wykonawczyń i wykonawców. I co wtedy?

Na widowni Teatru Animacji młodzi ludzie, zachęceni, rozkręceni w scenie koncertu, chcieli dalej współpracować z ludźmi z drugiej strony rampy. I co? I nic. Wygaszono ich. A gdy latarkami świecono im w twarze, nie omieszkali tego kilka razy dosadnie skomentować. I słusznie, bo przecież w takim świeceniu była spora doza agresji. Napiętą atmosferę można by rozładować jakimś dowcipem, ciętą ripostą. Cóż, niestety, tu nie commedia dell’arte, żeby aktorzy i aktorki mieli zawsze coś takiego w swym profesjonalnym zasobie obowiązków służbowych.

Podsumowując: spektakl Czarna owca, biały kruk jest trafnym odkryciem repertuarowym Teatru Animacji. Ach, zapomniałem tu dodać, że jego scenariusz, autorstwa reżyserki oraz Mariusza Gołosza, jest oparty na powieści April Stevens Figgrotten („Zgniłka” – tak nazywa sama siebie wpędzająca się w młodociane depresje Zosia). Nadmiar problemów i natłok symbolizujących je postaci powoduje w tym przedstawieniu lekki, ale trudno dający się opanować bałagan, zwiększony jeszcze nie do końca przemyślanymi próbami włączenia widzów do akcji. Niemniej samo już nakierowanie repertuaru w stronę istotnych, boląco-palących problemów, przed jakimi postawieni są dziś młodzi ludzie stanowi duży plus, neutralizujący wszystkie te, niezbyt zresztą dolegliwe minusy. Bo czego jak czego, ale tego jestem pewien: nastoletni widzowie, jak zwykle z wierzchu kpiąco wesołkowaci, wychodzą z tego spektaklu nieco mądrzejsi, patrząc na swe młodzieńcze dylematy z większym dystansem, pokorą i nadzieją.

<p class="text-align-right">16-07-2025</p>

Teatr Animacji w Poznaniu

Czarna owca, biały kruk

na motywach książki April Stevens Figgrotten

Tekst: Ewa Galica i Mariusz Gołosz

Reżyseria: Ewa Galica

Scenografia, lalki: Karolina Krot

Kostiumy, reżyseria światła: Mária Bačová

Choreografia: Andrzej Michalski

Muzyka: Michał Lazar

Asystent reżyserki: Artur Romański

Obsada: Marcin Chomicki, Magdalena Dehr, Alicja Helfojer, Zuzanna Łuczak-Wiśniewska,

Artur Romański

Premiera: 17 maja 2025

Czarna owca, biały kruk, reż. Ewa Galica, Teatr Animacji w Poznaniu

Oglądasz zdjęcie 4 z 5