Lubię ryzyko

Juliusz Tyszka: Jak to się stało, że będąc przez lata bardzo  aktywny na osi Białystok-Warszawa, przyjął pan nagle w zeszłym roku  propozycję z Poznania?
Marek Waszkiel: Z  propozycją objęcia Teatru Animacji zadzwonił do mnie ówczesny  wiceprezydent Poznania, Dariusz Jaworski. Natychmiast odmówiłem, to  rozmijało się zupełnie z moimi planami i zamierzeniami. Wówczas pan  prezydent zaproponował, żebyśmy po prostu spotkali się na kawie i  porozmawiali. Cóż, porozmawiać zawsze można.
No i spotkaliśmy  się, a efektem tej rozmowy było przyjęcie przeze mnie propozycji. Pan  prezydent okazał się bardzo przekonujący. Jadąc do Warszawy na to  spotkanie, byłem przekonany, że zgoda na tę propozycję jest całkowicie  niemożliwa.
Z drugiej strony Poznań jest miastem z pięknymi tradycjami, a poza tym lubię ryzyko – zawsze ryzykowałem.
Najbardziej  w tym wszystkim przykre były reakcje moich kolegów z Białegostoku –  moja rezygnacja z dyrekcji w Białostockim Teatrze Lalek była głęboko  przemyślana, a koledzy bardzo długo mieli mi za złe, że porzuciłem jeden  teatr dla innego (pewnie dla lepszej oferty). Tymczasem to po prostu mi  się przydarzyło bardzo niespodziewanie.
Wyszło na to, że dałem  się podejść. Oczywiście nie żałuję, to była moja decyzja i wszystko jest  w porządku, ale pewnie drugi raz już tak podejść bym się nie dał (śmiech).
Nic się nie powtórzy i zapewne z tej przyczyny zostanie pan jeszcze trochę w Poznaniu.
Tak,  trzy lata, o ile się nic nieprzewidzianego nie przydarzy. Nie zwykłem  kurczowo trzymać się stanowiska, pozycji. Kocham zmiany, lubię  niezależność i jeśli się zdarzą jakieś złe rzeczy, to przecież odejść  mogę w każdej chwili. Ale kontrakt podpisałem na trzy lata, do końca  sezonu 2016/17, i zakładam, że do tego czasu będę w Poznaniu. Jestem w  tej kwestii stanowczy, nie rzucam słów na wiatr i chcę spróbować.
A  jak się pan odnosi do szczytnych, pięknych tradycji, związanych z  teatrami Leokadii Serafinowicz, Wojciecha Wieczorkiewicza i Janusza  Ryl-Krystianowskiego?
Mogę się odnieść do jeszcze  starszych tradycji poznańskich teatrów lalek, jestem przecież  historykiem teatru – to jest moja podstawowa profesja. Pamiętam o  teatrze w Pasażu Łuczaka, który przez cały piękny sezon 1938-39 działał  całkiem niedaleko od poznańskiego Zamku – miejsca, w którym mieści się  Teatr Animacji, gdzie w tej chwili rozmawiamy. Zakres działań tego  teatru i entuzjazm tworzących go ludzi zasługują na pamięć i szacunek.  Poza tym rok 2015 to rok jubileuszu, bo wszystko przecież zaczęło się w  kwietniu roku 1945, od Haliny Lubicz, która zainaugurowała wtedy  działalność Teatru Marionetek.
Najszczytniejszą kartą był  niewątpliwie okres dyrekcji Leokadii Serafinowicz, poprzedzony (o tym  też warto pamiętać) świetną sześcioletnią dyrekcją Joanny Piekarskiej.
Epoka  Serafinowicz to był wspaniały okres, z bardzo różnych powodów.  Najważniejsze są dwa: po pierwsze Serafinowicz otoczyła się twórczymi  ludźmi – plastykami, muzykami, literatami. To byli m.in. Krystyna  Miłobędzka, Józef Ratajczak, Jerzy Kurczewski, Jan Berdyszak, Andrzej  Górny… Po drugie – lata 60. w Poznaniu to jest okres pierwszego w Polsce  teatru lalkowego dla dorosłych! Serafinowicz była bardzo skromną osobą –  miałem przyjemność osobiście ją poznać, troszeczkę się otrzeć o jej  wielkość – tak, aby pozostał jakiś ślad.
Po Serafinowicz i  Wieczorkiewiczu dyrektorzy w „Marcinku” się zmieniali – jedni  odchodzili, drudzy przychodzili. Tak czasem bywa po okresach silnych  dyrekcji. Aż nastał Janusz Ryl-Krystianowski, który przychodził w  wielkich bólach. Przez pierwsze sezony wielu widzów nie było w stanie mu  wybaczyć zmiany nazwy na Teatr Animacji. Nie rozumiano tej nazwy.  Ludzie chcieli „Marcinka”!
Ryl-Krystianowski także zbudował,  zwłaszcza w pierwszym okresie swojej dyrekcji, w latach 90., coś  interesującego – inny teatr, w pełni opozycyjny wobec tego, czym się  zajmowali jego poprzednicy, ale przecież w sztuce takie zmiany są bardzo  atrakcyjne, bo powodują ruch w środku instytucji i zespołu. Cieszę się z  powodu takich zmian.
Ryl-Krystianowski zostawił po sobie rodzaj  teatru, którego na mapie teatralnej Polski ominąć się nie da, choć  myślę, że w pewnym momencie ta formuła już troszkę się zużyła, troszkę  spowszedniała. Nastąpił okres przesilenia, zaczęto się rozglądać za  nowym kierownikiem artystycznym Teatru Animacji – po Poznaniu, po kraju.  Ze mną jeszcze nie rozmawiano, to nastąpiło później.
Takie poszukiwania i zmiany od czasu do czasu muszą przychodzić, to jest naturalne. 
Zawitał pan do Poznania, którym do dziś wstrząsa afera związana z przedstawieniem Garcii Golgota Picnic na Malta Festival 2014, a obok tego mamy cały szereg innych konfliktów. Nasze miasto przy okazji konfliktu wokół Golgoty... „wsławiło się” przymierzem „moherów” z kibolami przeciw teatrowi.  Poznań, wedle stereotypowego, lecz powszechnego mniemania, jest „miastem  nieteatralnym”. Czy uwzględnia pan te wydarzenia, te opinie i tę „aurę  miejsca” w swojej strategii prowadzenia naszej sceny lalkowej?
Konflikty  zdarzają się wszędzie. W każdym mieście są inne. Kilka miesięcy, które  spędziłem w Poznaniu, gruntownie zweryfikowało moje wyobrażenia o tym  mieście. Poznańska rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej z perspektywy  Zamku i Świętego Marcina, a inaczej z perspektywy wschodu Polski. Tam  Poznań jawi się jako miasto szalenie otwarte, wysunięte na zachód, do  którego w pierwszej kolejności napływają fluidy nowości i eksperymentu.  Natomiast będąc już tu, mam poważne wątpliwości, czy to wszystko się  akurat tak dokonuje. Myślę, że w pewnych dziedzinach wschód jest  znacznie bardziej do przodu niż to się wydaje z perspektywy Poznania.
Ale jest tu fascynujące środowisko twórcze – co do tego nie mam wątpliwości. Jest mnóstwo  młodych, interesujących ludzi.
Wszystkie  klisze i stereotypy, o których pan powiedział, są im, młodym, obce. To  nie oni je tworzą. A oni właśnie są mi bliscy, bo Teatr Animacji jest  teatrem właśnie ludzi młodych. Jeszcze nie doczekaliśmy się w Poznaniu  dostatecznie szerokiej publiczności „prawdziwie dorosłej” – nobliwej,  której reprezentanci uważaliby, że „godzi się chodzić na lalki”. Mam  nadzieję, że uda nam się ich przekonać, że lalki to istotna forma  sztuki, poprzez którą można inaczej, a czasem może nawet więcej i lepiej  powiedzieć o tym, co nas boli, co nas dotyczy, niekoniecznie wdając się  w spory o charakterze społecznym czy obyczajowym, ale za to podejmując  pewną polemikę estetyczną, która przystoi kulturalnym ludziom.
Pamiętam,  że kiedy w pierwszej połowie lat 80. wszedłem w świat „lalkarstwa  polskiego” (tak się wtedy mówiło) jako kierownik literacki Teatru  Wierzbak, uderzyło mnie zakompleksienie ludzi teatru lalek. Nawet  artyści mający za sobą wspaniałe dokonania akcentowali, często  nieświadomie, podrzędność teatru lalek wobec teatru dramatycznego. Teatr  lalek był zawsze teatrem innym, osobnym i mniej docenianym. Czy pana  zdaniem jest to nadal istotny problem?
Bardzo wiele  zależy od naszego własnego samopoczucia. Okres od początku lat 80. do  dzisiaj jest bardzo korzystny dla teatru lalek, który silnie awansował w  opinii artystycznego środowiska. W istniejącym już od 25. czy 30. lat  Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej mamy otwartą jedną  „puszkę”, do której „wpadają” przedstawienia „dramatyczne”, lalkowe,  alternatywne i inne. Ta sama komisja znawców jeździ, ocenia je,  recenzuje i kwalifikuje. W każdym z takich cosezonowych konkursów  znajduje się liczba przedstawień lalkowych nie mniejsza niż innych  przedstawień – po prostu wchodzimy wszyscy w tę samą przestrzeń. W  ramach tego konkursu możemy dostać, podobnie jak koledzy z teatru  dramatycznego, wysoki procent refundacji poniesionych na dany spektakl  kosztów.
Dodajmy do tego nową formułę kilku festiwali, np.  bydgoskiego Festiwalu Prapremier czy szczecińskiego Kontrapunktu,  dodajmy także fakt, że na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza wiele  teatrów dramatycznych zwróciło się w stronę teatru dla dzieci, robiąc  często spektakle z wykorzystaniem środków charakterystycznych dla teatru  lalek (że wspomnę tu choćby Cieplaka, Augustynowicz, Glińską, Miklasz  czy Passiniego, którzy wielokrotnie sięgali po te środki), że powstała  cała masa zespołów offowych zainteresowanych lalką…
Dzisiaj nie  ma już dawnych kompleksów, ale jeśli nadal ktoś je w sobie nosi, to  dlatego, że wciąż mamy wiele problemów z samymi sobą. Nie my-lalkarze,  tylko my-ludzie. Jeśli są tacy (a są!), którzy nie wierzą w swoją  profesję, którzy nie szanują tego, co robią, to zawsze będą nosili w  sobie ciężar obcości, wykluczenia.
Mnie ta sprawa już w ogóle nie  dotyczy, ponieważ wypracowałem szalenie „osobocentryczny” pogląd na  świat. I to moje centrum może być w Supraślu i może być w Poznaniu. A  przede wszystkim jest w lalkach. Nakręca mnie i daje mi mnóstwo energii  fakt, że bardzo dużo jeżdżę – całe życie dużo jeździłem. Podróże dają  szansę spotkania z bardzo rzadkimi rodzajami teatru lalek, z którymi  nigdy prawdopodobnie nie miałbym okazji spotkać się w Polsce.
Bo  polski (lalkowy) problem polega na tym, że komunizm utrącił nam jedną  nogę. Ta noga nam uschła, skrótowo można ją nazwać ruchem lalkowych  teatrów niezależnych, ruchem solowym. Został on zakazany na przełomie  lat 40. i 50. i pojawił się na nowo dopiero po 1989 roku (w wypadkach  tak szczególnych, jak Wierzbak – po 1981 roku). I wtedy dopiero  zaczęliśmy „przyszywać” tę drugą nogę do reszty ciała polskiego teatru  lalek. Wciąż jesteśmy w fazie uzupełniania tego braku, bo straciliśmy  dużo czasu.
A w gruncie rzeczy całe lalkarstwo światowe opiera  się na twórczych solistach, którzy są kreatorami, autorami swoich  widowisk, chociaż niekoniecznie są sami na scenie. Niekoniecznie są  nawet reżyserami, czasem po prostu zapraszają reżyserów do współpracy  jako „drugie oko”, patrzące z zewnątrz. Zapraszają też scenografów,  którzy są im potrzebni jako współtwórcy, partnerzy, albo konstruktorów  lalek czy kompozytorów, czy choreografów. Natomiast oni sami odpowiadają  za pewną koncepcję, ideę, pomysł, który budują, bo to jest ich  spektakl.
W naszych teatrach instytucjonalnych mamy często (zbyt  często) powielanie przeszłości i przekazywanie tradycji, która  niewątpliwie jest bardzo szlachetna, niekiedy wielka, ale jest tylko  jedną z wielu tradycji, jakie istnieją w świecie teatru. A tych innych  nie znamy. Jesteśmy szalenie wpatrzeni w, nazwę to, „rosyjski” styl  aktorski i tę jednorodność u nas bardzo widać, bo ona się przekłada  bezpośrednio na środki sztuki lalkarskiej. Nasz teatr jest  przewidywalny. Tymczasem jadę gdzieś na festiwal i widzę na nim 15  rozwiązań, których wcześniej w życiu nie widziałem! Przecież dosłownie  wszystko może być lalką, przedmiotem animacji, tylko musi być poddane  procesowi transformacji-animacji w trakcie spektaklu. To animacja jest  właśnie tym, co napędza teatr lalek i stąd nasza nazwa to jedna z pokus,  która mnie wabi do Poznania, bo jest to jeden z nielicznych teatrów,  który się nazywa tak, jak powinien się nazywać współczesny teatr lalek.
Co można zrobić, aby wyraźniej zaznaczyć tę różnorodność teatru lalkowego? 
Mamy  festiwal Konteksty, zapoczątkowany przez Janusza Ryl-Krystianowskiego  12 lat temu jako festiwal nowej dramaturgii dla dzieci i młodzieży.  Ulegnie on dość zasadniczej zmianie. W teatrze lalek i w teatrze dla  dzieci przeżywamy dekadę nieprawdopodobnego rozwoju dramaturgii –  znakomitej! Nie ma co robić poświęconego jej osobnego festiwalu, bo  wszyscy zgodnie inscenizujemy te sztuki.
Chcę zrobić festiwal,  który nie będzie miał formuły pięciodniowej, tylko będzie trwał przez  cały rok, poczynając od marca, do końca roku. Jeden weekend w miesiącu  będzie poświęcony spotkaniu z dwoma zespołami ze świata – tylko ze  świata. Nie będzie spektakli polskich – tak ułożył się program. Rano  będą spektakle dla dzieci z rozmowami, warsztatami itd., a wieczorami –  spektakle dla dorosłych. Te same spektakle w sobotę i w niedzielę.  Zależy mi na tym, żeby publiczności poznańskiej pokazać, jak bardzo  teatr animacji jest fascynujący. Mamy tu np. spotkanie tańca z lalką,  plastyki z lalką, aktora z lalką, cyrku z lalką. Jakie to wszystko daje  nieprawdopodobne możliwości!
Wspomniał pan już o  środowisku twórców, jakie stara się pan skupić wokół Teatru Animacji.  Jak zamierza pan osadzić prowadzony przez siebie teatr w środowisku  artystycznym Poznania?
Kilka przykładów z brzegu: po  pierwsze, poprzez wspólne działania teatralne. W grudniu mieliśmy  premierę spektaklu dla „najnajmłodszych” – od pół roku do czterech lat. Soko loko to pierwsza próba reżyserska Beaty Bąblińskiej i Moniki Kabacińskiej z  Teatru Atofri. Jest to grupa, która w Poznaniu się urodziła, tu ma swoje  korzenie, tu działa, tu gra. Obie panie występowały dotąd w rolach  aktorek-animatorek, a teraz po raz pierwszy pracowały jako reżyserki,  robiąc spektakl z naszymi aktorami. Do tego celu zbudowaliśmy trzecią  przestrzeń gry, więc mamy już w naszym, nie takim znów wielkim teatrze  trzy sceny. Ta przestrzeń „najnajowa” nie jest duża, ale jest  prześliczna – szalenie kameralna, na 30-35 osób. Na pewno ten nurt  będzie się u nas rozwijał, bo jest potrzeba takiego teatru, bez względu  na to, że w Poznaniu istnieje przecież kilka zespołów niezależnych tego  nurtu, grających dość regularnie.
A niech to Gęś kopnie! Marty Guśniowskiej w reżyserii autorki była drugą naszą premierą w tym sezonie, bo zaczęliśmy od Smoków Maliny  Prześlugi. Przy obu spektaklach mamy asystentury dwóch studentek  scenografii na Uniwersytecie Artystycznym, które uczestniczą w procesie  twórczym. W Smokach pełniły funkcję asystentek, a w Gęsi  otrzymały zadanie ubrania lalek. Kolejnym polem takiej integracji jest  otwarta we wrześniu tzw. Nowa Galeria, bo jedna już w Teatrze Animacji  istnieje. Ta nowa jest poświęcona tylko i wyłącznie pracom młodych  poznańskich plastyków z zakresu scenografii, lalki, formy – jakkolwiek  to nazwać. Otwieramy też nowy projekt z panią prodziekan Wydziału  Architektury Wnętrz i Scenografii Uniwersytetu Artystycznego, Katarzyną  Podgórską-Glonti. Chciałbym mianowicie zacząć myśleć o spektaklu  szukając nie reżysera, ale scenografa.  Tekst się już tworzy, za chwilę  będzie gotowy, autorką jest oczywiście Malina Prześluga – nasz nadworny  dramaturg.  Niedługo otworzymy na UAP konkurs na scenografię do tekstu.  Reżyser, który zostanie wybrany, będzie pracował z istniejącym już  konceptem scenograficznym i jego autorem, i to jest zupełnie inny rodzaj  myślenia o teatrze – bardzo mocno związany z teatrem plastycznym, z  teatrem lalki. Chcemy, żeby to forma była podstawą, a nie myślenie  literacko-intelektualne, które koncentruje się na psychologii, na  emocjach, na działaniach aktorskich. Chodzi o to, żebyśmy docelowo  szerzej wychodzili od formy, a potem dopiero usiłowali się zmierzyć z  literaturą, jeśli będzie potrzebna.
 Otworzyliśmy też inną ścieżkę: być może powstanie nowa opera lalkowa (poznańska) – może z tego coś się urodzi?
Nie  da się w kilka miesięcy zrobić wszystkiego, ale jeśli coś zaskoczy,  jeśli uda się do naszego teatru przyciągnąć młode środowiska twórców,  będzie to dla nas bardzo ważne. To są procesy twórcze, które nie  gwarantują sukcesu, ale muszą zaistnieć, niezależnie od tego  wszystkiego, co wynika z naszej codziennej, regularnej pracy. Mamy też  przecież naszą zwykłą, codzienną widownię, która może nie jest jeszcze  gotowa na eksperymenty i poszukiwania? Chciałaby zobaczyć tutaj teatr  robiony „po bożemu”. On musi mieć tu swoje miejsce.
Początki  wyglądają imponująco.  Udaje się panu przeprowadzać wszystkie  zaplanowane działania w ramach organizacyjnej i finansowej struktury,  jaką jest Teatr Animacji? 
Nasz teatr jest, co tu dużo  mówić, instytucją i nasza przewaga nad teatrami niezależnymi polega na  tym, że mamy zaplecze, pracownie, przestrzenie, stały zespół ludzi, że w  końcu mamy budżet. Jest on nieporównanie mniejszy niż budżety teatrów, z  którymi do tej pory miałem okazję współpracować. Nieporównanie – to  jest jedno z moich największych poznańskich zaskoczeń, no ale jest to  budżet, który jednak na coś pozwala. Jak my te pieniądze wykorzystamy,  to już tylko zależy od nas.
Daleko mi do tego, żeby załamywać  ręce i w każdej sytuacji szukać tylko jej złych stron. Zawsze jest za  mało, wszystkiego jest za mało. To jest zupełnie naturalne, bo nasze  potrzeby są zawsze większe. Ale myślę, że to, co mamy, daje szansę na  zbudowanie fantastycznych rzeczy.
Poza tym złożyliśmy wiele  wniosków o granty. Jedną z takich grantowych propozycji Teatru Animacji  na przyszły rok jest (uwaga!) otwarcie szkoły! Otwieramy szkołę  technologów i konstruktorów lalek, która się zacznie w marcu, a skończy w  listopadzie. Będzie działała poprzez odbywające się raz w miesiącu  weekendowe zajęcia dla ludzi, których będziemy rekrutować spośród  studentów kończących scenografię, młodych scenografów i pracowników  pracowni plastycznych. Będą to wyłącznie zajęcia praktyczne, których  celem jest odkrywanie materiałów. Połowa wykładowców będzie z Polski,  połowa ze świata. Ta szkoła jest organizowana po to, by rozwinąć  możliwości twórcze lalkarzy – nie tylko w Poznaniu, ale w całej Polsce.
Kiedy  szukałem partnerów na świecie i zwróciłem się z tym pomysłem do wielu  ludzi, to Niemcy od razu powiedzieli: „A może w przyszłym roku otworzymy  takie coś u nas?”. Bo tego nigdzie nie ma! Mamy kilka innych projektów,  wieloletnich – bardzo umiędzynarodowionych, z uczestnikami  europejskimi, fascynującymi z naszego punktu widzenia, ale czy przejdą  na szczeblu unijnym albo azjatyckim – nie wiem.
Wszystko jest  zaplanowane i ustalone – co kiedy się ma dziać – aż do mojego odejścia w  2017 roku. Teraz trzeba tylko pilnować, żeby to dograć, żeby to się  odbywało we właściwym rytmie.
Wypada mi tylko życzy sobie  i panu, żeby to wszystko wypaliło, z korzyścią dla zespołu i  poznańskiej publiczności. Żebyśmy mogli się cieszyć rezultatami tych  spełnionych planów przez najbliższe trzy lata.
Tak  naprawdę to wszystko zaowocuje dopiero, kiedy odejdę, dlatego że procesy  w sztuce trwają dłużej niż jedna kadencja dyrektorska. Coś robimy  teraz, ale to się odezwie dopiero za chwilę. Wtedy się okaże, czy było  warto.
Moim wielkim szczęściem jest to, że zespół artystyczny  Teatru Animacji okazał się szalenie otwarty. Zespół sam chciał zmiany,  ale jednak nowy dyrektor zawsze przychodzi z jakimś nowym wyobrażeniem  świata, które wcale nie musi spełniać ambicji zespołu. To są delikatne  sprawy i muszę stwierdzić, że mam szczęście, bo koledzy chcą poznawać  nowe rzeczy, chcą wchodzić do wody, która jest jeszcze niezmącona,  ponosząc przecież ogromne ryzyko. Po pierwszym dniu warsztatu z  Tranterem usłyszałem już od kolegów: „To jest interesujące, my tego w  ogóle nie znamy”. Pojawił się np. fascynujący problem relacji  aktor-rola. Koledzy mówią: „My zupełnie inaczej podchodzimy do roli”. Bo  Tranter wymaga przede wszystkim opanowania rzemiosła – u niego najpierw  jest technika. A jak będziesz miał tę technikę perfekcyjnie opanowaną i  przestaniesz o niej myśleć, to wtedy twórz! U nas jest inaczej – u nas  technika tylko wspiera ideę i emocje, jest usługowa.
Tych różnic  jest strasznie dużo, w związku z czym oczywiste jest, że od czasu do  czasu musimy się spierać. Wcale się nie musimy zawsze zgadzać, nie ma w  tym nic złego. Chciałbym tylko, żeby każdy kolejny reżyser miał szanse  poznania możliwości poszczególnych aktorów, często rozpoznanych  jednostronnie. Chciałbym, żeby kolejni reżyserzy otwierali aktorów na  zupełnie nowe działania, odkrywając w nich inne talenty i umiejętności.  Taki jest teatr: każdego dnia może być fascynujący.
30-01-2015
Marek Waszkiel - konsultant teatru lalek, autor, pedagog i doradca do spraw lalkarskich na świecie. Dyrektor Teatru Animacji w Poznaniu.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5










