K/120: Kary na was nie ma

1.
Offowy spektakl Heleny Ganjalyan, tancerki i aktorki po Bytomiu,nazywa się z angielska Melt. I jest monodramem Ofelli o Ofelli. Melt znaczy  po angielsku tonąć, rozpuścić się w wodzie. Ofelia Ganjalyan utonęła,  tak jak i jej wszystkie teatralne poprzedniczki. Ale spektakl zaczyna  się jakby pod wodą i po jej śmierci. Odgrywa go dziewczyna z Hamleta,  ta zagubiona, porzucona, wykorzystana przez wszystkich, osierocona,  skrzywdzona, oszalała. Na scenie nie ma jednak wody i Ofelia nie ma  głowy.To znaczy ma, ale nie w tym miejscu, gdzie powinna. Ganjalyan leży  na scenie jak ryba wyrzucona na brzeg, jak przyczajona jaszczurka,  która w chwili ucieczki porzuca łebek, bo przecież odrośnie jej nowy.  Ofelia z Melt odkręca sobie głowę w tańcu-nietańcu.Dygocze na  podłodze, wygina się, pulsuje dziwnym, chorym rytmem. Utopiona  dziewczyna powraca, zdekapitowana – ożywa. Głowa toczy się jak piłka po  brzuchu, włosy owijają ją czarnym pajęczym całunem, podważają kierunki  wektorów góra-dół.Tak można pokazać szaleństwo: samą głową, która tańczy  coś absolutnie swojego i nieoczywistego, bez konsultacji z resztą  ciała. A potem Helena Ganjalyan po prostu wstaje, duchowo otrzepuje się z  tańca oderwanej głowy i odgrywa strzępy dialogów z Szekspira, referuje  rezultaty surfowania po sieci w poszukiwaniu swojej bohaterki, podpiera  się Wikipedią.Spektakl trwa może z pół godziny i jest szkicem do innego  spektaklu, takiego z prawdziwą, „żywą” Ofelią. Jej wersja pokazuje córkę  Poloniusza rozpuszczoną w wielu obrazach, zdradzoną przez ciało,  zagłuszoną meskimi historiami.Ciało Ganjalyan jest zawsze obok tamtej  Ofelli, obok prawdziwej roli. Jakby tylko jakiś fragment dziewczyny od  Szekspira pasował do współczesnych kobiet. Taniec w suchej wodzie na  scenie i pustka fraz przypisanych Ofelli wzmacnia tylko wrażenie  nieobecności bohaterki.Ganjalyan ma intuicję, że najważniejsze w jej  bohaterce jest to, czego nie zrobiła i nie powiedziała. Co się z nią i  dla niej nie wydarzyło. Wreszcie można jednak to zmienić. W jednej z  końcowych etiud Ganjalyan wyławia przystojnego, wysokiego chłopaka z  widowni i wciąga go w przestrzeń gry. Z milczącym, obejmującym ją  partnerem zrekonstruuje scenę oddania pamiątek. Chłopak jest przejęty  rolą, wyraźnie zafascynowany aktorką, ogłupiały od czułości i bliskości.  Taki Hamlet wciągnięty z brzegu do wody przez trupa Ofelii, podwodnego  pająka. I to on tonie bez reszty w Ganjalyan. Zemsta Ofelli się  dokonała. Brawa. 
2.
Postanowiłem na bieżąco spisywać uwagi o Artystach. W końcu nic ważniejszego w polskim teatrze póki co się nie dzieje. Trzeci odcinek.
Nazwiska aktorów w czołówce migają za szybko i nie można przeczytać, kto kogo gra.
Już  z grubsza wiadomo, co Demirski nauczył się z amerykańskich seriali:  zapożyczył z nich chwyt polegający na tym, że postać do tej pory  jednoznacznie pozytywna robi nagle coś złego, a w odcinku nie ma  wytłumaczenia, dlaczego to zrobiła. Zawieszenie. Pauza etyczna,  eksplikacyjna. Tydzień trzeba czekać na rozwiązanie, dlaczego pan  asystent sfałszował podpis dyrektora i sprzedał magazyny teatralne  Bankowi. Teatr ma już pieniądze na Sen nocy letniej, ale  dyrektorowi grozi odpowiedzialność karna. I pewnie już nie będzie mógł  sprawować kierowniczej funkcji. Chyba że we Wrocławiu. Gdyby Monika  Strzępka i Paweł mogli jeszcze coś pogrzebać na stole montażowym,  doradzałbym, żeby motywy działania asystenta pozostały tajemnicą na  zawsze. Teatrolodzy mieliby temat do rozmyślań na dziesięciolecia.
W  odcinku trzecim popisówkę ma Michał Majnicz, najciekawiej rozwijająca  się postać serialu (brawurowa scena ustawiania przez pracownika  technicznego sceny sekwencji walki Demetriuza i Lizandra!). Jak wiemy,  ten eks-piłkarz kocha się w aktorce-histeryczce, granej przez Annę  Ilczuk. Robol i artystka. Alkoholik i dwubiegunowa. Jaki piękny romans  klasowy! Czy popełniony zostanie mezalians? Czy wmiesza się tu ktoś  trzeci? Czy będziemy świadkami miłosnego trójkąta? Wszak aktorka  przeżywa rozstanie z gwiazdą, niejakim panem Żubrowskim. Czekam z  wypiekami na ciąg dalszy.
W Teatrze Popularnym działają  audytorzy. Scena oglądania i – jak się chyba wkrótce okaże – wyceniania  bielizny aktorek to echo zakwestionowania przed bodaj ośmiu laty kosztów  zakupu kostiumów do spektkalu Wojcieszka we wrocławskim Polskim;  urzędnicy pomstowali wtedy, że staniki i bielizna są za drogie. 
Coraz częściej jesteśmy na próbach Snu nocy letniej.  Jest to generalnie satyra na teatr postdramatyczny. Krzysztof  Garbaczewski stara się jak może, ale nawet jak gra Radka Rychcika,  spektakl dalej nie trzyma się kupy. Aktorzy nie wiedzą, co grają.  Scenografka nie ma za co kupić kostiumów, więc łazi po szmateksach i  kupuje za swoje. Dyrektor Marcina Czarnika ma problem z oglądaniem prób,  bo zaczyna do niego docierać, że to nie był najlepszy pomysł na  początek dyrekcji. Premiera Krzysztofa Garbaczewskiego już raz nie  pomogła na tak zwane otwarcie, taki na przykład Jan Klata miał z powodu Pocztu królów polskich sporo  problemów w zespole i z dziennikarzami. W kluczowej scenie odcinka obok  przerażonego, załamanego dyrektora zasiadają na widowni czarno-białe  postaci duchów sceny (wyróżnia się niemo grymaszący na coś ironicznie  Jerzy Trela) i już wiemy, kim są. To wszyscy polscy dyrektorzy w  kłopotach, niedofinansowani, zagubieni, wątpiący, prześladowani  politycznie. Imię ich Legion. Naraz jeden z nich, w surducie, wbiega  nieco spóźniony na widownię. „No co – woła z usprawiedliwieniem –  przecież to ode mnie się wszystko zaczęło!”. Czyli Jan Peszek gra  Wojciecha Bogusławskiego. Ale jakoś mało podobny. Kolega  reżyser-dyrektor na przykład nie poznał. Proponuję realizatorom, żeby  (skoro treści smsów, jakie otrzymują bohaterowie na swoje telefony, są  wyświetlane na ekranie) może podpisywać bohaterów, wskazywać  pierwowzory, nazywać kadry. W końcu serial ma misyjny charakter i widz  podszkoliłby się z historii i współczesnosci polskiego teatru. Takie  literki migają często choćby w Sherlocku…
Publiczność Popularnego na razie nie ma wielu powodów do występu. Wiemy z pierwszego odcinka, z premiery Natrętów, że wstają do standing ovation nawet  na najgorszej chale. Czemu, wiedząc to, dyrektor Czarnik proponuje w  takim razie progresywny i zdekonstruowany teatr Krzysztofa  Garbaczewskiego na początek, pojęcia nie mam. Z innych strategii  reżyserskich – skoro próby Snu nocy letniej odbywają się na  dużej scenie w dwóch blokach, 10-14 i 18-22, znaczy się dyrektor wygasił  teatr i nie gra wieczorami nic. Kłopoty finansowe teatru znajdują w  takim razie jakieś wytłumaczenie. Chyba że niegranie przez miesiąc jest  tańsze od wieczornych przedstawień. Jak to jednak ma się do motta  dyrekcji i serialu, że w teatrze nie wolno gasić światła? Teatr ma grać.  Wygląda na to, że teatr Czarnika nie gra, bo próbuje. Bo dopiero  szykuje się do prawdziwego grania. Zapewne straszna premiera okaże się  koniec końców sukcesem, jak w Zakochanym Szekspirze. Bo na tym polega nieprzewidywalność i wielkość teatru.
Czepiam  się szczególików, bo chyba marzył mi się wielki serial realistyczny,  który mógłby wytłumaczyć ludowi polskiemu, na czym polega praca w  teatrze, czemu w Polsce teatr jest taki ważny, budzi tyle emocji, o coś  walczy. A tu na razie bardziej satyra na środowisko i urzędników.  Normalny obywatel nie chce po jego obejrzeniu iść do teatru, tylko go  zamknąć.
Na koniec wreszcie odnotujmy debiut Jana Klaty jako  aktora. Amatora od zawodowca różnią najczęściej detale. Klatę bez  irokeza i w czapce ochroniarza ciężko rozpoznać. Zauważyłem, że kamera  traktuje go nieco po macoszemu, bez zbliżeń. I pojawia się taka  fascynująca czarna dziura w miejsce oczu. Z aktorów często zapamiętujemy  właśnie oczy, intensywność spojrzenia. Amator ma w tym miejscu coś  wymazane. Zobaczcie zresztą, jak sam Demirski gra basistę w zespole od  Garbaczewskiego.
Podobała mi się scena, w której dyrektor Czarnik  rzuca w ochroniarza Klatę plastikową butelką, bo ten spytał się: „Co  pan tu robi w nocy na widowni? To wbrew przepisom!”. Mam znajomego  aktora, który nagrał sobie tę scenę i oglądnął parę razy w celach  wybitnie kompensacyjnych. 
Najlepszy żart w trzecim odcinku?  Passus o tym, że krytycy z Dolnego Śląska potrafią siłą woli przesuwać  przedmioty na odległość. Pojęcia nie mam, z kogo Demirscy tym razem się  podśmiewają.
3.
Nastaje  w końcu taki moment w życiu krytyka, w którym chodzi do teatru coraz  mniej, rzadko opuszcza swoje miasto, dzielnicę, dom. Przestają wysyłać  mu zaproszenia na premiery, a kupić bilet jakoś szkoda, skoro całe życie  właziło się za darmo. W końcu najgłośniejsze spektakle zna już głównie z  drugiej ręki, czyli z lektury recenzji innych autorów i telewizji.  Bywa, że jednak coś w końcu przyślą, gdzieś zaproszą do jury. I choć  krytyk senior trafia wtedy na dość przypadkowe tytuły, niespodziewanie  się aktywizuje, wraca do pisania, ocen, syntez. Pragnienie postawienia  diagnozy i określenia kondycji polskich scen nie umiera w krytyku nigdy.  Zaktywizowany znienacka krytyk walczy jeszcze intensywniej niż przed  laty. Pisze, żeby dać świadectwo. Ocalić wartości, w które przez większą  część zawodowego życia wierzył. Tak naprawdę jednak dokumentuje  wyłącznie ostatni okres swojej świadomości krytycznej i aktywności jako  widza. I myśli, że takie zawsze były jego poglądy. Projektuje je w  przeszłość, infekuje nimi swoje stare książki i artykuły. Zawsze  znajdzie się magazyn bliski ideowo grzmiącemu nestorowi, który jego tezy  bez żadnej korekty opublikuje. Bo przecież krytyk ma nazwisko, które  coś kiedyś znaczyło. No i można wykorzystać do swoich celów jego złość  na teatr, jaki jest, jaki go niepostrzeżenie wyminął na zakręcie późnej i  przykrej dorosłości. Senior rozdaje więc w swoim tekście inwektywy na  prawo i lewo, dostaje się wszystkim: reżyserom, krytykom, aktorom. Nic  to, że myli tytuły przedstawień i podstawowe fakty z historii najnowszej  teatru polskiego, formułuje zarzuty z różnych parafii. Najważniejsze,  że krytyk śpiewa w chórze podobnych mu głosów, trafia w gust  konserwatywnego czytelnika, nierozumiejącego, czym jest i po co ten nowy  teatr, mówi tylko to, co ten konserwatywny czytelnik chce usłyszeć. A  może nawet mocniej, dosadniej niż inni. Wszak nie ma czasu na  subtelności. Jest jak Jan Pietrzak w słynnym już pełnym wyzwisk i  nienawiści benefisie wyemitowanym niedawno w TVP Kultura. To nie jest  choroba – to desperacja. Żeby jeszcze raz trafić w samo sedno, żeby oni dowiedzieli się, że nadal jestem.
W rankingu moich ulubionych prawicowych krytyków Elżbieta Morawiec zawsze zajmowała wysokie miejsce. Bo kiedyś Powidoki teatru to była dla mnie bardzo ważna książka. Jak chyba dla wszystkich w  polskim teatrze. Dziś czytam artykuł Morawiec opublikowany w dwóch  kolejnych numerach krakowskich „Arcanów” i nie wiem, co robić z oczami,  same uciekają od tych nasączonych jadem literek, ręce się trzęsą z  wrażenia, łza spływa po policzku. No, z tą łzą trochę przesadzam, na  pewno jednak tekst-memoriał W roztrzaskanym lustrze,  udostępniony przez nieoceniony e-teatr, jest lekturą bardzo smutną. Bo  wyobrażam sobie, że tak jak i Jan Pietrzak, Elżbieta Morawiec dla wielu  osób z prawej strony jest dalej autorytetem, bezkompromisową bojowniczką  o katolickość, narodowość i moralność polskiego teatru. I że ktoś może  ją wysłuchać, potraktować poważnie jej tezy i pomysły (pani Wando, nie  czytamy tego, nie czytamy!). Tekst W roztrzaskanym lustrze składa się z dwóch części – pierwsza jest listą grzechów współczesnego  polskiego teatru, próbą wskazania przyczyn i winowajców, w drugiej  autorka formułuje program naprawczy. Elżbieta Morawiec, oburzona na  prowincjonalne sceny, promujące nowy, obrazoburczy i niechlujny teatr,  proponuje ni mniej ni więcej, tylko zamknięcie niepokornych,  eksperymentalnych instytucji. Cytuję:
Już słyszę te głosy  oburzenia: „likwidatorka!!”, ale powiem wprost – jak na kulturalne  potrzeby Polski (o czym świadczy malejąca frekwencja) teatrów jest w  Polsce o wiele za dużo. I – niezdrowo. Także z ekonomicznego punktu  widzenia. Większość z tych scen (najbardziej zasłużone, legitymujące się znaczącą historią i dorobkiem – pozostawić) można  by zmienić w instytucje działające na prawach impresariatu – tzn.  dotować z publicznych pieniędzy tylko utrzymanie budynku. Teatry  prywatne, takie jak np. Polonia Krystyny Jandy – które wybrały rynkową  formę istnienia – niech sobie radzą same. A nade wszystko – wraz z  impresariatem na scenach prowincjonalnych – zmienić całkowicie zasadę  działania teatrów. Niech wrócą do swojej pradawnej tradycji – wozu  Tespisa, teatru wędrownego (w czasach PRL funkcjonowało to jako „teatr  objazdowy”). Chyba większej satysfakcji estetycznej widza będzie  służył występ wybitnych aktorów z Teatru Narodowego czy Współczesnego w  Warszawie na jego impresaryjnej scenie „gdzieś w Polsce” – niż  przedstawienia wyprodukowane „u siebie”. Można też – zamiast wydawać z  budżetu gmin czy województw na utrzymanie stałego zespołu – dotować  wyjazdy lokalnych społeczności na ważne wydarzenia artystyczne. Zdani  na własny rozrachunek – nasi awangardziści mocno się zastanowią, zanim  wyprodukują – jak to było ostatnio w Teatrze w Białymstoku – spektakl Biała siła, czarna pamięć. […] Dlaczegóż by szacowny zespół Teatru Narodowego nie mógł, w roku  jubileuszowym narodowej sceny, ruszyć w Polskę, na przykład z Kordianem w  reżyserii Jana Englerta? Wybitni aktorzy i tak dziś jeżdżą po kraju – z  mniej czy bardziej „chałturnymi” produktami – dlaczego nie miałby  wojażować cały zespół? Ze znacznie większym dla sprawy pożytkiem.
W  artykule, którego niestety tylko krótki fragment mogłem tu umieścić,  roi się od błędów merytorycznych, jakby redakcja „Arcanów” nie śmiała  poprawiać tekstu Wielkiej Wizjonerki, koniecznej korekty musiała dokonać  dopiero osoba z e-teatru. Trudno jednak dopisywać Morawiec, że nie  zauważyła w ogóle akcji Teatr Polska i proponuje swoją wersję  „prawicowego teatru w objeździe”. Że wychwalając Kordiana,  korzysta z opinii kolegów, bo sama go z pewnością nie widziała. Gdyby go  widziała, wiedziałaby, że to przedstawienie absolutnie nie nadaje się  na żadne tournée, nie ma w Polsce poza chyba Opolem i wybranymi scenami  Operowymi sali, która pomieściłaby to widowisko, a koszty jego wędrówki  po Polsce przewyższyłyby roczny budżet Teatru Narodowego.
Elżbieta  Morawiec, jak może państwo zauważyli, nadużywa spacji jako środka  wyrazu. Ta spacja jest jak karabin przystawiony artystom do skroni: „Nie  będziecie grali po Bożemu, z poszanowaniem wartości? To nie będziecie  mieli ani gdzie, ani za co tworzyć”. Morawiec wyobraża sobie, że  Ministerstwo mogłoby namaścić kilka wybranych scen do reprezentowania  „linii partii i narodu”. Sceny takie jak wałbrzyska i legnicka należy  zamknąć, zespoły rozpędzić, bo psują gust widzów, utrwalają  nieprawomyślne postawy. Artystów podejrzewanych o liberalizm lub  lewactwo trzeba przegonić z teatru, popierać i pomagać za to grupce  wybranych twórców, których Morawiec wspaniałomyślnie wymienia w swoim  artykule (sądzę, że dla wielu z nich znalezienie się na tej liście jest  sporym dyskomfortem). Owszem, można potraktować manifest krakowskiej  krytyczki jako tak zwane seniorskie ględzenie i powoływać się na  rozsądny wywiad Wandy Zwinogrodzkiej udzielony Skrzydelskiemu i  Zarembie. Trudno jednak nie zauważyć, że styl myślenia, polityka  nakazowo-rozdzielcza, jaką proponuje zastosować wobec polskiego teatru  Morawiec, jest bliski wielu ludziom z prawej strony. Tekst W roztrzaskany zwierciadle jest pierwszą znaną mi po 1989 roku propozycją likwidacji teatrów z  powodów czysto ideologicznych. Zaorać polskie sceny i zbudować narodowy  teatr na nowo. Z samych naszych i dla naszych. Przeczytajcie proszę ten  smutno-straszny artykuł, a też zrobi się wam nieswojo. 
4.
Zainspirowany  reformatorskim zapałem Elżbiety Morawiec postanowiłem także zabrać się  za naprawianie polskiego teatru. Naprawiają go od jakiegoś czasu i  samorządowcy, i ministerstwo, ale naprawiają nie z tej strony co trzeba.  Roszady personalne są bez sensu, zmiany strukturalne takoż, na ekonomię  nie ma mocnych. Tymczasem system nie jest zły, to prawo stojące na jego  straży jest tylko zbyt pobłażliwe. Ministerstwo Sprawiedliwości i tak  zwany dominujący nurt światopoglądowy wskazują nam jednak właściwą drogę  myślenia i działania. Zbigniew Ziobro proponuje karę 25 lat pozbawienia  wolności za wyłudzenie VAT. dwa lata za handel w niedzielę, nawet na  Allegro. Użycie sformułowania „polskie obozy śmierci” jest zagrożone  wyrokiem trzech lat bezwzględnego więzienia. Tak samo uchylanie się od  płacenia alimentów. Zastanawiam się, czy wizja surowej kary za  jakiekolwiek przestępstwo rzeczywiście pomaga w walce ze złem? Eliminuje  możliwość popełnienia błędu? Zniechęca do występku? Niegodziwi ludzie  będą dalej popełniać swoje niegodziwości, o ile nie zagrozimy im czymś  naprawdę strasznym. To dlatego ksiądz Międlar grozi posłance Nowoczesnej  „brzytwą” za doniesienie na niego do prokuratury. Ewa Stankiewicz żąda  dla Donalda Tuska kary śmierci, marszałek Senatu Stanisław Karczewski w  stosunku do byłego premiera poprzestałby tylko na ciężkim więzieniu.
Artystę  może straszyć kilka podmiotów. Dyrektor, kolega artysta, krytyk, widz,  urzędnik, prokurator. Zrobisz złe przedstawienie, wystąpisz w tym  nieudanym, przewalisz środki na scenografię, zaprosisz beznadziejne  spektakle na festiwal. I co? Czego się boisz? Obsmarowania w artykule,  gwizdów na widowni, wilczego biletu w paru teatrach, fangi w nos od  krewkiego aktora lub technicznego, doniesienia do prokuratury za obrazę  uczuć, profanację, szerzenie pornografii? To nie są najgorsze rzeczy,  jakie mogą spotkać obywatela, prawda? Da się przeżyć. A skoro da się,  nikt się nie przejmuje takimi drobiazgami i dalej psuje sztukę, teatry i  świat swoimi poczynaniami.
Jeszcze piętnaście lat temu  straszakiem wobec niepokornych lub tylko niezdolnych reżyserów była  groźba odebrania im dyplomu. „X zrobił przedstawienie tak złe, że warto  zweryfikować jego egzaminy, zakazać mu uprawiania zawodu” – rozważano w  tekstach krytycznych. Recenzenci żądali dymisji nielubianych dyrektorów,  „wysyłano” aktorów na przedwczesną emeryturę, domagano się odebrania  dotacji festiwalowi po nieudanej edycji. W ekstremalnych przypadkach –  zamknięcia teatru. A nawet przymusowego leczenia widzów, którzy jednak  przyszli i bili brawo. No… ale najczęściej były to tylko figury  retoryczne, popisywanie się bezkompromisowością osądu. 
A teraz?  Co można dziś w Polsce zrobić artyście za krytykę władzy, roztrwonione  zaufanie społeczne, klapę finansową przedsięwzięcia, nadużycie  semantyczne, przekroczenie praw autorskich (niepotrzebne skreślić)? Boję  się, że znacznie więcej niż kiedyś. Nie ma zmiłuj, nie tylko język i  światopoglądy nam się zradykalizowały. Hejt, jaki wylał się w ostatnich  latach i miesiącach na Macieja Stuhra (za Pokłosie i brawurową  konferansjerkę), Ewę Wójciak (za „obrażenie” papieża), Krystynę Jandę  (za żale za utraconymi dotacjami Ministerstwa na „prywatny” teatr), Jana  Klatę (przecież, jak chce Elżbieta Morawiec, towarzysz Putin układa mu  repertuar), Piotra Ratajczaka (za białostocką Białą siłę, czarną pamięć),  Krzysztofa Mieszkowskiego (za posłowanie i pornopremierę w Teatrze  Polskim), jest na razie tylko przemocą werbalną. Silny głos prawicowej  krytyki rychło podpowie, co naprawdę powinno grozić „pełniącym obowiązki  Polaka w teatrze” za antypaństowe, antypisowskie i antynarodowe  wystąpienia. Wściekłe na elity społeczeństwo dostanie coś na żer. Musi  dostać. Uprzedzając nieco działania Ministerstwa Sprawiedliwości,  proponuję oto nowy taryfikator kar za przestępstwa artystyczne.
Niezrealizowanie planu artystycznego trzyletniej kadencji dyrektorskiej – odebranie czynnych praw obywatelskich na okres 5 i więcej lat.
Zadłużenie teatru poniżej 1 miliona – 1 rok bezwzględnego ograniczenia wolności.
Zadłużenie teatru powyżej 1 miliona – 10 lat bezwzględnego ograniczenia wolności.
Niewystawienie w minionym sezonie jakiejkolwiek sztuki Wojciecha Tomczyka – dotkliwa  kara finansowa; ponoszą ją: organizator, dyrektor teatru i członkowie  wszystkich związków zakładowych działających w teatrze.
Nieodczytanie smoleńskiego apelu poległych w wieczór premierowy – degradacja dyrektora naczelnego do stopnia teatralnego portiera.
Odmowa udziału w rekonstrukcji historycznej – zakaz wykonywania zawodu aktora do lat trzech.
Premiera spektaklu promującego wartości LGBT – ekskomunika.
Przepisywanie klasyki – obowiązek wykupienia pełnopłatnych ogłoszeń w prasie ogólnopolskiej z przeprosinami dla narodu i społeczności lokalnej.
Zmiana kolejności scen w Dziadach/Kordianie/Weselu etc.– usunięcie nazwiska reżysera z afisza teatralnego i grzywna.
Podmiana płci bohatera dramatu narodowego – łamanie kołem w obecności Jacka Zembrzuskiego i z towarzyszeniem jego demonicznego śmiechu.
Odmowa realizacji spektaklu o Powstaniu Warszawskim – utrata prawa jazdy na okres od 2 do 4 lat.
Aktorska sypka w tekście na premierze – 10 zdrowasiek.
Nieodpowiednie przygotowanie roli – 30 dni prac społecznych.
Romans pozamałżeński z koleżanką/kolegą z obsady – przymusowyślub kościelny.
Nieuzgodnione z dyrekcja i reżyserem spektaklu żarty na tak zwanym zielonym spektaklu – klęczenie na grochu (2 godziny).
Projekt dekoracji niezawierający żadnych motywów chrześcijańskich – powtórka egzaminu końcowego na ASP.
Używanie telefonu komórkowego na widowni podczas spektaklu – przepadek mienia.
Buczenie w teatrze na ministra Kultury – 250 zł (płatne w kasie teatralnej zaraz przy wyjściu).
Buczenie w teatrze na Prezesa Telewizji Polskiej – 150 zł (płatne w kasie teatralnej przy wyjściu, chyba że mamy przy sobie paragon z opłaconym abonamentem radiowo-telewizyjnym).
Buczenie w teatrze na minister Wandę Zwinogrodzką – to akurat gratis, pani minister wspaniałomyślnie wybacza, bo jak twierdzi „taką mam pracę”.
Zatrudnienie Jana Klaty w sezonie 2018/19 na etacie reżyserskim – dymisja ze skutkiem natychmiastowymi wpisaniem do akt.
Publiczne wyrażenie zdumienia, że Jan Klata jednak zostaje w Starym Teatrze na drugą kadencję – połknięcie różańca bez popitki.
Posiadanie sceny teatralnej i nieudostępnienie jej na prezentację dowolnego spektaklu Tomasza A. Żaka – kara dożywocia bez możliwości apelacji.
Uleganie lewackiej ideologii w programowaniu repertuaru teatru – rozstrzelanie. 
Nie  wiem, czy obłożony drakońskimi prawami proces powstawania i recepcji  spektaklu byłby uczciwszy, zawsze gwarantowałby sukces i interpretacyjną  głębię. Jednak władza z tendencjami do centralizacji i permanentnego  nadzoru mogłaby się pokusić o takie jak powyższe regulacje. Może  naprawdę mamy w teatrze za dużo wolności i nikt za tę wolność nie  odpowiada? Zbyt wiele samodzielnych decyzji repertuarowych,  personalnych, marketingowych. Nowe czasy wymagają nowych relacji  pracowniczych i zwiększonej odpowiedzialności osobistej. Żeby nikt się  potem nie tłumaczył, że źli ludzie nie dali mu tworzyć dla Polski. 
Pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy ten nowy taryfikator kar dotrze do polskiego teatru.
6.
Tak  jakoś mi się jednak przypomina w tym momencie pomysł kartagińskich  władz na odpowiednie motywowanie swoich generałów w walce z Rzymianami w  pierwszej wojnie punickiej. Za przegraną bitwę była jedna kara –  ukrzyżowanie pechowego wodza. „Krzyżowanko” spotkało kilku Hannonów,  Hazdrubalów, Bomilkarów, Hannibalów. Umierali za pochopne decyzje  bojowe, brak rozpoznania terenu, pychę na morzu, nieumiejętne użycie  słoni bojowych, pośrednie wywołanie buntu najemników. Czy dzięki tej  wiszącej nad nimi karze stratedzy Kartagińczyków dowodzili lepiej?  Historycy mają co do tego wątpliwości. Zamiast rozwagi i dyscypliny  pojawiło się kunktatorstwo i jałowa desperacja. No i konieczność  konsultowania każdej decyzji z radą starszych w Kartaginie. Strach przed  miastem i jego zemstą był większy niż przed wrogiem.
Rzymianie  też byli surowi – pokonane legiony musiały obozować w zimie pod gołym  niebem, tchórzliwi żołnierze podlegali decymacji, ale wodzom-amatorom  urzędowo wybaczano. Bo każdemu z senatorów mogła przecież zdarzyć się  taka pomyłka, przegrana, dzień gorącej głowy. Po straszliwej klęsce pod  Kannami, gdzie zginęło pewnie z 60 tysięcy legionistów i dobry konsul,  który przestrzegał przed nieostrożnym starciem z Hannibalem, ten drugi,  konsul zły, co to do bitwy parł i głupio ją przegrał, popędził jednak  zaraz do Rzymu na posiedzenie senatu i przedstawił hiobową wieść.  Zapadło pełne zgrozy milczenie. I wtedy princeps senatus wypowiedział te słowa: „Dziękuję ci, Warronie, za to, że nie zwątpiłeś w Republikę”. 
Jeden  z największych rzymskich nieudaczników nie bał się kary, bo wiedział,  że chroni go mądre prawo i dobry obyczaj. Idą takie czasy, że pragnę  tylko jednego: nie zwątpić w Republikę. To znaczy w Teatr.
21-09-2016
Oglądasz zdjęcie 4 z 5










