Farsa na trzy sypialnie

Z miłości, reż. Radosław B. Maciąg, Teatr Wybrzeże w Gdańsku

aAaAaA

fot. Dawid Stube

Z miłości Radosława B. Maciąga na podstawie sztuki Alana Ayckbourna to teatr manifestacyjnie osadzony w tradycji komedii obyczajowej – kameralny i niespieszny, rozpisany na realistyczno-funkcjonalną scenografię, oparty na solidnym, bezpretensjonalnym aktorstwie. Gdańskie przedstawienie udowadnia, że pokazana premierowo ponad trzy dekady temu sztuka nie zwietrzała – losy czwórki bohaterów, zwyczajne z pozoru, wewnątrz jednak kryjące liczne mikrodramaty, to opowieść sprawnie splatająca ciepły humor i nienachalną melancholię.

Intymne lęki Alana Ayckbourna w reżyserii Adama Orzechowskiego z 2006 roku to jeden z przebojów Teatru Wybrzeże w Gdańsku – grane z ogromnym powodzeniem przez kilkanaście lat, chwalone jednogłośnie przez publiczność i media. Czy przedstawienie Maciąga ma szansę powtórzyć ten sukces? Szczerze mu tego życzę, bo Z miłości opiera się na tym wszystkim, za co niezmiennie lubimy i cenimy teksty Ayckbourna, na czele z celnością społecznych i relacyjnych, specyficznie dyskretnych diagnoz. W jego najnowszej gdańskiej adaptacji zapisany w tytule temat brzmi, jak się okaże w kontekście całości, mocno przekornie. „Z miłości” to w świecie sportretowanym przez Maciąga rodzaj usprawiedliwiającego wytrychu – sankcjonującego konformizm, racjonalizującego lęk przed wyjściem z tak zwanej strefy komfortu. Ta zresztą z prawdziwą wygodą, jak szybko się okazuje, ma niewiele wspólnego, choć powierzchniowe warstwy światów, w których obudowały się postaci przedstawienia, mogą sugerować coś radykalnie odwrotnego.

Scenografia Dominiki Nikiel zabudowuje szczelnie (choć nie przytłacza nadmiarem detali) Scenę Kameralną, świetnie modelując ją i cały sceniczny mikrokosmos światła Jędrzeja Skajstera. W dwupiętrowej konstrukcji rozpoznajemy przytulne, urządzone schludno-funkcjonalnym „jyskiem” mieszkanie. Części jego pomieszczeń jedynie się domyślamy – sugerują je drzwi wmontowane w ścianki w głębi sceny. Górną partię całej konstrukcji widzimy jedynie częściowo, przysłaniają ją od połowy półprzezroczyste kwadraty z pleksi. I to właśnie w tej części całego domostwa Maciąg inicjuje całą historię. W pierwszych minutach przedstawienia słyszymy głosy – damski i męski, widzimy nogi postaci, ich ruch przemieszczania się po wnętrzu. Nic więcej. I dzięki temu prostemu zabiegowi, odbierającemu bohaterom właściwie większość ich charakterystycznych cech, mamy poczucie obserwowania nie rozmowy realnych ludzi, lecz ruchomy obraz pewnego egzystencjalno-interpersonalnego wzoru. „Scenkę”, która zdaje się streszczać funkcjonowanie tej rzeczywistości. Zanim jeszcze poznamy obie postaci – Barbarę (Katarzyna Kaźmierczak) i Gilberta (Piotr Łukawski) – już wyczuwamy z ich rozmowy pewien rodzaj napięcia, ten wynikający z nieumiejętności podjęcia szczerej, uważnej na drugą osobę komunikacji. Ten problem – nieustannego mijania się, ocierania, ale bez intencjonalnego i otwartego spojrzenia w cudze oczy – będzie zasadniczą sprawą tej opowieści.

Barbara to współczesna singielka, przedstawicielka dostatniego Zachodu – ma odpowiadającą jej ambicjom pracę, wygodne mieszkanie, które częściowo podnajmuje. Jest stanowcza i samodzielna, z wyraźnie określonymi granicami codziennego funkcjonowania, których zaciekle strzeże. Jej najbliższym sąsiadem jest Gilbert, listonosz i „złota rączka”, zamieszkujący mieszkanie w suterenie. Oboje poznajemy w momencie, gdy Gilbert pomaga Barbarze przygotować mieszkanie na piętrze dla tymczasowych lokatorów: Nikki (Agata Woźnicka) i Hamisha (Piotr Chys). Goście to młodsza koleżanka Barbary ze szkolnych lat i jej nowy partner. Para buduje dom, z życzliwości dawnej koleżanki ma skorzystać tymczasowo.

Pierwsze sceny konfrontujące Barbarę i młode narzeczeństwo budowane są głównie na opozycyjności surowej właścicielki domu i jej wyluzowanych nowych lokatorów. Ale już z tych pierwszych rozmów wyłapujemy to, co ujawnia się w spychanych na marginesy półsłówkach. Nikki półżartobliwie opowiada o poprzednim przemocowym związku, Barbara z kolei ujawnia napięcia organizujące jej życie zawodowe. Obie te sytuacje mówią o kontroli – jej masochistycznym puszczeniu i obsesyjnym pragnieniu posiadania jej w pełni. W obu przypadkach podłożem jest potrzeba bezpieczeństwa i bliskości. Wiecznie niezaspokojona tak u Nikki, jak i u Barbary. Bardziej enigmatyczny wydają się w tym portrecie męscy bohaterowie: sympatyczni, w wielu sytuacjach okazujący pełne czułości życzliwość i troskę. Jak się oczywiście domyślamy – i oni uwięzieni są w poczuciu dojmującej pustki. Wyjść z pułapki nie próbują z różnych względów: z wygody, przyzwyczajenia, lęku, ale i z braku zaufania do samych siebie i własnej sprawczości.

Im dalej w las, tym bardziej skomplikowana robi się ta międzyludzka układanka. I choć sporo w niej humoru, w ostateczności bardziej przeraża i smuci niż bawi. Radosław B. Maciąg bardzo sprawnie te puzzle rozpisuje – przedstawienie ma dobre tempo, adekwatnie podkręcające napięcie kotłujących się sekretów, punktujące momenty powagi i te zbudowane na sytuacyjnym dowcipie. Wszystkie inscenizacyjne pomysły są doskonale zbalansowane i wynikają z zaufania do znakomicie napisanego tekstu. Ogromną pracę robi tu świetna muzyka Przemysława Kundy, nadająca całości filmowego kolorytu, pauzująca akcję i splatająca jeszcze płynniej kolejne sceny (wart docenienia jest ruch sceniczny Karoliny Rentflejsz).

Z miłości to teatr ufundowany na aktorstwie i te podstawy mają tu solidny kształt. Wybornie oglądało mi się Katarzynę Kaźmierczak i Agatę Woźnicką, aktorki, które jakiś czas temu stworzyły wybitny duet w Iwonie, księżniczce Burgunda w reżyserii Adama Orzechowskiego (przedstawienie z maja 2024 roku). U Maciąga ich bohaterki znów pełne są niejednoznaczności i ambiwalencji, i to one właściwie budują ten sceniczny świat, nadają mu ton, ale i niespodziewanie burzą to, co wydawało się stabilne, rozpoznane. Znakomicie u Maciąga wypadł Piotr Łukawski, który prowadzi swoją postać daleko od najłatwiejszego komizmu i nadaje jej skomplikowanych tonów, wśród których najmocniej wybija bezbrzeżna samotność. Dzięki temu fragmenty ujawniające fantazje Gilberta, na powierzchniowym poziomie zabawne, są w swej istocie naprawdę poruszające. Przy tych trzech postaciach bohater Piotra Chysa wypada na ogół blado, tutaj jednak wina leży w samym tekście, który buduje Hamisha jako najbardziej jednowymiarową postać całej opowieści.

Z miłości to kolejny dowód na to, że w kategorii „komedia obyczajowa/dramat komediowy” Brytyjczycy nie mają sobie równych. To naprawdę zaskakujące, że ta napisana trzy dekady temu sztuka tak mocno rezonuje we współczesnej rzeczywistości, w obyczajowości, która przez te kilkadziesiąt lat przeformatowała się przecież wielokrotnie. Śledząc historię o ludziach, dla których własna wygoda jest sprawą obsesyjnie nadrzędną, miałam poczucie, że tekst Ayckbourna trafił na najlepszy dla siebie czas – apoteozę komfortu, balansu i wszystkiego tego, co pod nośnym hasłem self-care prowadzi do usztywnienia własnych granic i ucieczkowego radzenia sobie z potencjalną życiową/relacyjną niewygodą. I co bywa nagminnie mylone z bliskością i miłością, nie tylko w relacji z drugim człowiekiem, ale przede wszystkim w konfrontacji z własnym ja. Dlatego życzę przedstawieniu Radosława B. Maciąga długiego żywota. Bo to uczciwie zrealizowana, nieprzekombinowana teatralna rzecz, w której warto się poprzeglądać.

<p class="text-align-right">22-10-2025</p>

Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Z miłości

Alan Ayckbourn

Reżyseria: Radosław B. Maciąg

Przekład: Małgorzata Semil

Scenografia: Dominika Nikiel

Muzyka: Przemysław Kunda

Ruch sceniczny: Karolina Rentflejsz

Reżyseria światła: Jędrzej Skajster

Obsada: Piotr Chys, Katarzyna Kaźmierczak, Piotr Łukawski, Agata Woźnicka

Premiera: 4 października 2025

Z miłości, reż. Radosław B. Maciąg, Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Oglądasz zdjęcie 4 z 5