Dziwne dni

Kameralny koniec świata, reż. Anna Zglenicka, Hertz Haus

aAaAaA

fot. Jan Rusek

W jednym z fragmentów performansu Anny Zglenickiej oglądamy wyświetlane w głębi sceny nagranie wideo. Jest na nim posezonowy Sopot, ciemny, pusty i chłodny. Zglenicka stoi na Monciaku, przed nią karton z napisem – prośbą o wspólny taniec. To działanie skojarzyło mi się z viralami, na którym oglądamy uśmiechniętych ludzi wręczających innym kwiatka, zapraszających do zapozowania na czerwonym dywanie czy do wspólnego tańca właśnie. Dość łatwy i miły w gruncie rzeczy sposób na zasięgi. Ale z drugiej strony takie nagrania niosą przecież jakiś rodzaj otuchy i rozlewają w nas ciepło. Nawet, jeśli trochę się tego ciepła wstydzimy, jeśli kontekst całej sytuacji ufundowany jest na czyimś interesie. Ale nie ma co grymasić, koniec świata za pasem. Ta trzydziestosekundowa wspólnota z wirującą z nami we wspólnym tańcu obcą osobą może być naprawdę tą ostatnią.

Anna Zglenicka jest tancerką, choreografką, artystką wizualną i współzałożycielką Hertz Haus, jednego z najciekawszych obecnie zespołów w Polsce działających w obszarze teatru ruchu i performansu. Kameralny koniec świata to jej solowy projekt, choć nie jest on radykalnie odcięty od działań Hertz Haus, powstał bowiem w ramach jednego z realizowanych przez zespół projektów. Z drugiej jednak strony przedstawienie ma wyraźnie osobisty, nawet intymny wymiar – Zglenicka zajmuje się w nim tym, o czym zespół mówi już od dawna, ale na gruncie (między innymi) własnych doświadczeń, włączanych w performans w poruszającym odsłonięciu.

Siedzimy w ciemnej sali gdańskiego Klubu „Żak”, mrok przestrzeni i pulsująca muzyka (znakomity kolaż – Królestwo, Błoto, Emptyset, Wojciech Bąkowski, Title Fight) ustanawiają zasysająco-relaksującą próżnię. Zglenicka przerywa ją nagle i wprowadza nieprzyjemnie chłodną jasność. Stojąca za konsolą autorka sygnalizuje nam ostentacyjnie, kto będzie zarządzał dzisiejszą imprezą. Równie bezceremonialnie oznajmia – patrząc nam w oczy – okoliczności naszej obecności. Zaraz nastąpi koniec świata. Nie ma już czasu na nic, już nic się nie załatwi, nic nie dokończy. Jesteśmy tu i teraz, w grupie nieznajomych sobie osób, jest dokładnie tak, jak ostrzegali nas jeszcze w podstawówce: innego końca świata nie będzie. Miło, że wpadliśmy.

Pierwsza część godzinnego performansu to moderowana przez Zglenicką, luźna teatralna sytuacja, w centrum stawiająca zagadnienie wspólnotowości. Kameralny koniec świata to performans, dialogujemy zatem głównie poprzez działanie – próbujemy siebie we wspólnocie, obserwujemy cudze przymiarki. Pytania i odpowiedzi wymieniane z siedzącymi wokół nas, na ogół całkowicie nieznajomymi ludźmi czy spontaniczne transfery podarunków – nienachalnie namawiani jesteśmy do wyjścia poza bezpieczną anonimowość widza/widzki. Słowa, drobne gesty, uśmiechy. Atmosfera skupienia z początku performansu płynnie ustępuje miejsca aurze śmiałości, życzliwości. Niespodziewanie szybko konsolidujemy się w spontanicznej wspólnocie, skraca się dystans, mrok sali przytulnie nas owija. Ale kontekst ostatnich chwil robi swoje – mimo wszystko Zglenicka nie pozwala rozmyć mu się w uściskach i small talkach. Pytania o to, co nie dojdzie do skutku dominują nad zadowoleniem z tego, co wyszło. Ostatnie przed końcem gesty ukonstytuowania siebie w sprawczości tylko podbijają żal. Już nie zobaczę zachodu słońca, mogę jeszcze szybko obciąć grzywkę. Pęk włosów staje się ekwiwalentem wszystkich (nie)spełnionych marzeń.

Anna Zglenicka, jak na apokaliptyczną didżejkę przystało, zarządza naszymi ostatnimi chwilami sprawnie, ale też i podstępnie. Ubrana w najbardziej różową wersję różu (atłasowa suknia o sylwestrowym kroju) prowadzi nas od zadania do zadania, oswajając z niewygodną prawdą: nasz koniec prawdopodobnie będzie dość niezręczny, niewystarczający, nieprzystający do oczekiwań, niewpisujący się w zbiorowe i indywidualne fantazje.

Performans Zglenickiej proponuje perspektywę wciąż zbyt mało popularną: chyba jednak trzeba będzie zadowolić się niespełnieniem. Albo inaczej – odpuścić oczekiwania, które to poczucie niespełnienia warunkują, uznać siebie i własną sprawczość w ich rzeczywistych kształtach, obranych ze wszystkich kulturowych obrazów i społecznych oczekiwań. Gospodyni sprawnie nadaje rytm czasoprzestrzeni spotkania – sporo się tutaj dzieje, ruch ciała i energia kolejnych zadań zagęszczają sceniczny świat, sugestywnie budując krajobraz napięcia i nostalgii. Każdy właściwie z performerskich gestów wnosi na scenę zaskoczenie, podbija oczekiwanie na kolejny krok ku przepaści. Zglenicka, autorka świetnego filmu eksperymentalnego Solitude, błyskotliwie splata wspólnotowość z samotnością. Ta z kolei przedstawiona jest tutaj jako doświadczenie trudne, ale nieprzypadkowe – stanowiące konsekwencję świadomej decyzji i same siebie eksplorujące. Zglenicka po raz kolejny bada samotność – przygląda się oplatającym ją znaczeniom, jej bezpośrednim i pośrednim konsekwencjom, jej potencjałowi.  

Pierwsza część performensu niejako przygotowuje nas do tego, co następuje później. Rozluźnia nas, łączy w mniej lub bardziej zażyłą grupę, buduje swoiste poczucie bezpieczeństwa. Zglenicka nie rozbija tej konstrukcji, lecz symbolicznie ją opuszcza. Staje poza czasoprzestrzenią tak sprawnie zbudowaną, zamyka się w permanentnej osobności. I zaczyna opowiadać końce świata.

W tej najbardziej prywatnej części performansu rytm całej narracji diametralnie się zmienia – oscyluje on pomiędzy skrajnościami, ekstatycznym tańcem i niepokojącym zamrożeniem. Poza całą sferą znaczeń, która zalewa ciemną scenę, budowane przez Zglenicką obrazy są po prostu piękne. Efektowny teatralnie jest moment, kiedy tańczące osoby (autorka zebrała chętnych do uczestniczenia w performansie za pomocą ogłoszenia w mediach społecznościowych) wyłaniają się z mroku, zagęszczając sceniczny mikrokosmos pulsującym ruchem. Nieoczywistym pięknem emanuje teatralny kadr – autorka w unieruchomieniu zajmuje niski leżak, a na ekranie w głębi sceny wyłaniają się wyrazy, zdania, które powstają metodą eye trackingu. Mozolnie zapisywane komunikaty prowadzą nas w ostatnią podróż tego performatywnego spotkania – odtwarzają trud i smutek osobistych katastrof, choroby i metodycznie narastającej bezsilności. Autorka ponownie spaja tu pozornie dalekie sobie obszary znaczeń: niemoc i sprawczość, frustrację i czułość. Ruch i jego brak.

Performans Anny Zglenickiej oglądałam w grudniu, w ostatnich dniach starego roku. To czasowe, bardzo przecież specyficzne ulokowanie jeszcze bardziej zwraca uwagę na zapisane w przedstawieniu poczucie końca. Nie tego jednak, który będzie miał jednorazowy, dramatycznie szybki przebieg, lecz tego, który rozumiany jest jako proces, często nawet niezauważalny, czasem intencjonalnie omijany. Myślę, że inną, równie poruszającą opowieścią tego performatywnego zdarzenia jest zwrócenie uwagi na powszechne dzisiaj (re)produkowanie przeżywania. Odtwarzanie, raz za razem, często w samotności, pewnych stanów czy uczuć, ale w oderwaniu od ich rzeczywistych desygnatów, które zastąpione są bardziej komfortowym, bardziej bezpiecznym „sztucznym” obrazem. To i swoista krańcowość performansu przypomniały mi mało znany, dziwaczny film Kathryn Bigelow. W Strange Days sprzed trzydziestu lat świat się kończy, a stojąca na progu katastrofy ludzkość odtwarza bez końca zapisane sztucznie wspomnienia, uczucia i fantazje. Miło, że wpadliście – wita nas, żegnając jednocześnie, Anna Zglenicka.

<p class="text-align-right">24-12-2025</p>

Anna Zglenicka, Hertz Haus

Kameralny koniec świata

Reżyseria i wykonanie: Anna Zglenicka

Muzyka: kolaż (Królestwo, Błoto, Emptyset, Wojciech Bąkowski, Title Fight)

Premiera: 27 września 2024

Kameralny koniec świata, reż. Anna Zglenicka, Hertz Haus

Oglądasz zdjęcie 4 z 5